Mówi o sobie, że jest człowiekiem-przygodą. Krzysztof Stańczak ma 19 lat, na co dzień uczy się w technikum w klasie mechatronicznej, a w wolnym czasie przebiera się za Wikinga i pływa po polskich wodach.
- Skąd u ciebie to zainteresowanie Wikingami?
- Chyba każdy chłopiec chciałby być groźnym Wikingiem. Niedługo miną dwa lata od momentu, gdy mój kolega oznajmił mi, że idzie na spotkanie Wikingów. Zaintrygował mnie tym i ostatecznie namówił żebym poszedł z nim. Po pierwszym spotkaniu byłem zafascynowany, że są tacy ludzie w moim mieście. Należę do drużyny "Welet", wyróżniamy się tym, że pływamy na swojej łódce, spędzamy na niej dużo czasu. Generalne spotkania, na których rozmawiamy o ważnych sprawach, odbywają się kilka razy w roku. Co tydzień jednak spotykamy się na treningu. Najpierw się rozgrzewamy, następnie rozciągamy nadgarstki z bronią w dłoni, uczymy się jak dane ciosy zablokować, jak przeprowadzić kontratak. Później już tylko bijatyka i to jest najlepsze.
- Jak sobie radzisz na takich treningach?
- Z racji tego, że chodzę na treningi dość często, bo mnie to bardzo interesuje, to za szybko zabić się nie daję. Wiadomo, że nie pokonam tych starszych i silniejszych przeciwników. Raz tylko pomyślałem sobie, że może czas z tym skończyć. Pamiętam, że to było wtedy, gdy już kilka razy dostałem bronią w twarz. Do teraz mam bliznę. Zacisnęłam zęby i stwierdziłem, że po przyjacielsku muszę się zemścić. Dostać mieczem w twarz? E, tam, to teraz w sumie nic takiego (śmiech).
- Czy twoja pasja zmieniła jakoś twoje życie?
- Wikingowie przedstawili mi świat w trochę innych barwach. Impreza w mieście wygląda inaczej niż u nas. W mieście ludzie się spotykają, jest alkohol, jedzenie. Alkohol i jedzenie się kończy i ludzie się rozchodzą. My bawimy się inaczej. Biesiadujemy, musimy też powalczyć, popływać.
Jest jeszcze ognisko, które jest już drugą częścią imprezy. Jeśli chcemy zjeść coś na ciepło, to właśnie na tym ognisku, bo oczywiście w takich warunkach nie ma prądu. Następnego dnia wstajemy i znów wiosłujemy (śmiech). Mam znajomych, którzy upijają się do nieprzytomności, żeby było śmiesznie i ciekawie, a to nie jest dobre.
- Jakie masz plany na przyszłość?
- W przyszłości chciałbym pracować w ekstremalnych warunkach. Ostatnio widziałem zdjęcie słynnych budowniczych, którzy w Ameryce siedzą bez uprzęży na wieżowcach i jedzą śniadanie. Od razu pomyślałem: jak chcę tak pracować. Nie chcę do końca życia składać długopisów za biurkiem. Nie nadaje się do tego, żeby prowadzić jakąś grupę Wikingów. Nie jestem aż tak charyzmatyczny. Chciałbym przedstawiać tę historię, ale nie zajmować się tym zawodowo. Nie chcę pisać książek na ten temat, nie chcę prowadzić wykładów. Są od tego inni ludzie, którzy skończyli studia, przeczytali 300 książek, ja po prostu chcę być takim ładnym Wikingiem (śmiech).
- Jakbyś zachęcił inne młode osoby, by szukały swoich pasji?
- Przede wszystkim trzeba wyłączyć komputer, bo ta technologia jest współczesną chorobą. Wiem po sobie. Czasem jak włączę komputer, to nie ma mnie na pół dnia. Jak już od niego odejdę, wychodzę z domu i zaraz spotykam jakiś znajomych. Razem zrobimy coś ciekawego. W te wakacje najpierw byłem z Wikingami w Gnieźnie. Do domu nie wróciłem, bo pojechałem na Woodstock. Z festiwalu od razu pojechaliśmy autostopem do Pragi, z Pragi pojechaliśmy w góry do miejscowości Brenne, gdzie odbywał się Festiwal Muzyki Folk- Metalowej połączony z Festiwalem Słowian i Wikingów, tam zatrzymaliśmy się na tydzień. Wróciliśmy również autostopem. Nie mieliśmy noclegu, tylko namiot, karimaty i trochę jedzenia. Totalna przygoda to moja pasja! Uczenie się dat, faktów na pamięć mija się z celem. Tym bardziej, jeśli ktoś się z tym zapoznaje, żeby dostać dobrą ocenę i robi to bez pasji.
Ludzie przychodzą na różne festiwale i oglądają mnie jak małpkę w klatce. Patrzą jak jestem ubrany, co jem, z czego jem, w jaki sposób to robię. To jest historia, którą się chłonie! Mój tata jest trochę przerażony, że tak lubię działać i siedzieć poza domem. Moja mama jest bardziej przychylna.
- Chyba każdy chłopiec chciałby być groźnym Wikingiem. Niedługo miną dwa lata od momentu, gdy mój kolega oznajmił mi, że idzie na spotkanie Wikingów. Zaintrygował mnie tym i ostatecznie namówił żebym poszedł z nim. Po pierwszym spotkaniu byłem zafascynowany, że są tacy ludzie w moim mieście. Należę do drużyny "Welet", wyróżniamy się tym, że pływamy na swojej łódce, spędzamy na niej dużo czasu. Generalne spotkania, na których rozmawiamy o ważnych sprawach, odbywają się kilka razy w roku. Co tydzień jednak spotykamy się na treningu. Najpierw się rozgrzewamy, następnie rozciągamy nadgarstki z bronią w dłoni, uczymy się jak dane ciosy zablokować, jak przeprowadzić kontratak. Później już tylko bijatyka i to jest najlepsze.
- Jak sobie radzisz na takich treningach?
- Z racji tego, że chodzę na treningi dość często, bo mnie to bardzo interesuje, to za szybko zabić się nie daję. Wiadomo, że nie pokonam tych starszych i silniejszych przeciwników. Raz tylko pomyślałem sobie, że może czas z tym skończyć. Pamiętam, że to było wtedy, gdy już kilka razy dostałem bronią w twarz. Do teraz mam bliznę. Zacisnęłam zęby i stwierdziłem, że po przyjacielsku muszę się zemścić. Dostać mieczem w twarz? E, tam, to teraz w sumie nic takiego (śmiech).
- Czy twoja pasja zmieniła jakoś twoje życie?
- Wikingowie przedstawili mi świat w trochę innych barwach. Impreza w mieście wygląda inaczej niż u nas. W mieście ludzie się spotykają, jest alkohol, jedzenie. Alkohol i jedzenie się kończy i ludzie się rozchodzą. My bawimy się inaczej. Biesiadujemy, musimy też powalczyć, popływać.
Jest jeszcze ognisko, które jest już drugą częścią imprezy. Jeśli chcemy zjeść coś na ciepło, to właśnie na tym ognisku, bo oczywiście w takich warunkach nie ma prądu. Następnego dnia wstajemy i znów wiosłujemy (śmiech). Mam znajomych, którzy upijają się do nieprzytomności, żeby było śmiesznie i ciekawie, a to nie jest dobre.
- Jakie masz plany na przyszłość?
- W przyszłości chciałbym pracować w ekstremalnych warunkach. Ostatnio widziałem zdjęcie słynnych budowniczych, którzy w Ameryce siedzą bez uprzęży na wieżowcach i jedzą śniadanie. Od razu pomyślałem: jak chcę tak pracować. Nie chcę do końca życia składać długopisów za biurkiem. Nie nadaje się do tego, żeby prowadzić jakąś grupę Wikingów. Nie jestem aż tak charyzmatyczny. Chciałbym przedstawiać tę historię, ale nie zajmować się tym zawodowo. Nie chcę pisać książek na ten temat, nie chcę prowadzić wykładów. Są od tego inni ludzie, którzy skończyli studia, przeczytali 300 książek, ja po prostu chcę być takim ładnym Wikingiem (śmiech).
- Jakbyś zachęcił inne młode osoby, by szukały swoich pasji?
- Przede wszystkim trzeba wyłączyć komputer, bo ta technologia jest współczesną chorobą. Wiem po sobie. Czasem jak włączę komputer, to nie ma mnie na pół dnia. Jak już od niego odejdę, wychodzę z domu i zaraz spotykam jakiś znajomych. Razem zrobimy coś ciekawego. W te wakacje najpierw byłem z Wikingami w Gnieźnie. Do domu nie wróciłem, bo pojechałem na Woodstock. Z festiwalu od razu pojechaliśmy autostopem do Pragi, z Pragi pojechaliśmy w góry do miejscowości Brenne, gdzie odbywał się Festiwal Muzyki Folk- Metalowej połączony z Festiwalem Słowian i Wikingów, tam zatrzymaliśmy się na tydzień. Wróciliśmy również autostopem. Nie mieliśmy noclegu, tylko namiot, karimaty i trochę jedzenia. Totalna przygoda to moja pasja! Uczenie się dat, faktów na pamięć mija się z celem. Tym bardziej, jeśli ktoś się z tym zapoznaje, żeby dostać dobrą ocenę i robi to bez pasji.
Ludzie przychodzą na różne festiwale i oglądają mnie jak małpkę w klatce. Patrzą jak jestem ubrany, co jem, z czego jem, w jaki sposób to robię. To jest historia, którą się chłonie! Mój tata jest trochę przerażony, że tak lubię działać i siedzieć poza domem. Moja mama jest bardziej przychylna.
Anna Kaniewska