Przeżyła śmierć własnej matki, widziała konającego, zbroczonego krwią ojca, przenosiła na ramionach trupy, przeżyła śmierć innych członków rodziny. Doświadczyła nieludzkiego traktowania przez zakonnice, przymierała głodem, nie miała ciepłej odzieży zimą ani butów i zamiast uczyć się karmiła świnie. I tak cierpiała, że błagała o śmierć. Oto historia Ludwiki Mendelskiej, uczestniczki Powstania Warszawskiego.
Powstanie zabrało jej najbliższych
- Cała moja rodzina zginęła w Powstaniu Warszawskim – opowiada pani Ludwika, która dzisiaj mieszka w Elblągu. - W ostatnim dniu powstania został zabity mój tatuś. Przebiegałam wtedy z nim przez takie dwa podwórza, a potem przez bramę. Oglądam się nagle, a tatusia nie ma. Patrzę, leży. Pamiętam, jak otworzył jeszcze wtedy oczy i zamknął. To był koniec. W samą krtań dostał. Na dachu za kominem siedział szwab i strzelał do ludzi jak do kaczek.
Jacyś ludzie dali jej prześcieradło, zawinęli ciało ojca, a Ludwika sama próbowała wykopać dół, w którym miała pochować tatę.
– Ludzi chowano wtedy na podwórzach i jak przyszłam kopać grób, nie wiedziałam, jak się za to zabrać – wspomina z płaczem. - Pomogli mi młodzi powstańcy i wykopali dół, ale tylko do kolan, resztę musiałam wykopać sama. Pamiętam, że do połowy tatusia zasypałam, potem obudziłam się już w piwnicy. Musiałam zemdleć, bo nie pamiętam, co się dalej działo. Powiedzieli mi potem, że znaleziono mnie leżącą na tatusiu.
Mała Ludwika cudem uniknęła śmierci. Była ranna, ale miała szczęście i powstanie przetrwała. – Bo ja wiem, może gdyby ta kulka mnie trafiła, byłoby lepiej. Może bym tyle nie przecierpiała, co przecierpiałam – mówi z płaczem.
Któregoś dnia przybiegła do rodziny ojca, która ukrywała się w piwnicy i zapytała, czy czegoś jej potrzeba. A bliscy na to, że wody. Pobiegła nieopodal po wodę, a gdy po chwili wróciła, domu już nie było.
– Pocisk trafił w ten odcinek domu, w którego piwnicy siedzieli mama, bracia, siostry i bratowe taty. Cała rodzina zginęła. Zostałam tylko ja z tatusiem – opowiada dalej.
Ludwika była jedynaczką. Tuż przed wojną, gdy dziewczynka miała pięć lat, umarła jej mama.
– Rodzicom powodziło się dobrze – opowiada. - Tatuś pracował w Żegludze Warszawskiej. Obwoził turystów statkami po Wiśle.
Odarta z dzieciństwa
Powstanie uczyniło z niej sierotę. I pozostawiło w niej ciągle żywe obrazy pełne ludzkiej tragedii, bólu i cierpienia. Mała dziewczynka została odarta z dzieciństwa i szybko musiała dorosnąć. - Podczas powstania nosiłam rannych – opowiada po latach. - Ile razy przewróciłam się z rannym. Kiedyś wpadłam pod jednego, a tatuś myślał, że butami mnie zabił ten ranny. Nie chodziło się wtedy ulicami, tylko w piwnicach były w ścianach takie dziury powybijane. I tymi dziurami można było przejść całą ulicę. Z domu do domu się przechodziło, żeby nie oberwać kulką. Kiedyś pod barykadą przebiegał ojciec z synem. Syn leciał do żony, która w nocy urodziła dzieciątko, a on chciał je zobaczyć. I wtedy szwab karabinem maszynowym przejechał go, jakby na maszynie szył. Ojca trafił tylko w jedną i drugą rękę. A ja potem temu synowi takim specjalnym płynem, który wylewało się na watę i przyciskało do rany, by przestała krwawić, pozatykałam te dziury na ciele, by krwotoku wewnętrznego nie było. On leżał na takiej kapie i powiedział do mnie: „Pocałuj, a nie będzie tak bolało”. Tatuś na to do mnie: „Pocałuj” i ja się nachyliłam i pocałowałam go w czoło, głowa mu opadła i skonał.
Tak brutalne wspomnienia to za duży ciężar dla tak małego dziecka. A jednak Ludwika Mendelska musiała dźwigać go przez całe życie. Pewnego razu zdarzył się z kolei cud.
– Jeden z chłopców przed pójściem do walki podczas pożegnania z mamą otrzymał w kieszonkę medalik Matki Bożej. I kiedy leciał na punkt, trafiła go kula. Zatrzymała się na tym medaliku. Zostało tylko wgłębienie. Kuli nie było. Gdzie się podziała, nie wiadomo – opowiada uczestniczka powstania.
Dwunastoletnia Ludwika wykazała się podczas powstania ogromną odwagą. Nie ukrywała się w piwnicach, chciała się na coś przydać: gotowała dla powstańców, parzyła kawę, chodziła dla nich po wodę.
– Na początku zajmowałam się tym w stałym punkcie, w gazowni przy Ludnej 10 na Powiślu, a potem przedostaliśmy się ze Starego Miasta do Śródmieścia, bo robiło się niebezpiecznie. Wszystko było otoczone przez Niemców tak, że mucha nie przeleciała – wspomina.
I wtedy wpadła z ojcem do piwnicy na ulicy Złotej i znów była świadkiem ogromnej tragedii. Usłyszeli ukraińską mowę.
– Patrzymy, a na materacu leży kobieta, druga gdzieś ucieka z tobołkiem przez dziurę w ścianie – dodaje z drżeniem w głosie. - Leci za nią żołnierz. Do kobiety na materacu podchodzi drugi żołnierz, zrywa kołdrę, wyjmuje bagnet, łapie ją za piersi i odcina je, krew pryska. Kobieta umiera. W tym samym momencie podchodzi ten pierwszy i niesie coś za nóżki, krew jeszcze kapie. To dzieciątko, które przed momentem urodziła ta kobieta. I nad tą kobietą rozrywa dziecko na pół. Że ja jestem dziś przy zdrowych zmysłach, to tylko Bogu i Matce Przenajświętszej dziękuję – płacze wracając do strasznych wspomnień pani Ludwika. – Tam niejedna osoba zwariowała.
Sierota Powstania Warszawskiego
Gdy powstanie się skończyło, pani Ludwika została sama jak palec. Nie miała nikogo. Najpierw przebywała w obozie po powstańczym pod Warszawą, stamtąd została po wojnie wywieziona wraz z innymi powstańcami pociągiem towarowym do Miechowa za Krakowem.
– Warunki w tym pociągu były okropne – opowiada dalej swą historię. - Nie mieliśmy, co jeść. Wieźli nas chyba ze dwa tygodnie. Tam żeśmy stanęli, tu żeśmy stanęli. Gdy w końcu pociąg dotarł pod Kraków, nie wiedziałam, co ze sobą począć.
Wtedy to Ludwika postanowiła udać się do przyszywanej ciotki pod Łowiczem.
– Ciotka nagotowała trzy gary wody, przyniosła balię i ja się w niej wykąpałam. A gdy zdjęłam ubranie, które miałam na sobie, to aż się ruszało od wszy. Musieli spalić je za stodołą.
Najpierw przebywała u przyszywanej ciotki, potem najęła się do pracy u gospodyni. Za to, że pasła jej krowę, dostawała strawę i schronienie nad głową. Z czasem Ludwikę pod Łowiczem odnalazła siostra jej babki, jedyna krewna dziewczynki oszczędzona przez wojnę. Ciotka zabrała ją do Warszawy. W stolicy udała się do Pogotowia Opiekuńczego dla Sierot Powstania Warszawskiego. Przebywała tam dwa miesiące. Stamtąd przeniesiono ją do nowo założonego Specjalnego Zakładu dla Sierot Powstania Warszawskiego w Miechowicach na Śląsku, gdzie wcześniej mieścił się zakon sióstr ewangeliczek, które miały prowadzić nowy zakład. I tam mała Ludwika wiele wycierpiała.
– Te zakonnice to były Niemki – opowiada pani Ludwika. - Jedna z nich, nazywano ją kuśternogą, bo kulawa była, potrafiła trochę mówić po polsku. Gdy zobaczyła, że ja wyciągam różaniec, a był to różaniec należący do mojego taty, i chcę się pomodlić, chciała mi go zabrać. A ja go tedy przycisnęłam do piersi i powiedziałam, że wolę śmierć niż jej to oddać. I tak jej podpadłam. Nie mogłam chodzić do szkoły, ubrania dla mnie nie było. Już przymrozki się robiły, a ja chodziłam boso i w dziurawej sukience z krótkim rękawkiem. Zamiast do szkoły chodzić, świnie musiałam obrządzać, sprzątać, w kuchni kartofle obierać.
Pewnego dnia Ludwika postanowiła uciec. Chciała się dalej kształcić. Udała się więc do kuratorium, by tam szukać dla siebie ratunku. Tam wysłuchano ją, nakarmiono, dano nowe ubranie i odesłano z powrotem do zakładu, obiecując, że zostanie on natychmiast poddany kontroli. Nikt jednak nie przyszedł, a Ludwika została wychłostana przez kierownika zakładu. Uciekła po raz drugi.
– Usiadłam tam w kuratorium na podłodze i zaczęłam płakać: „Wszystko mi zabrali, śpię na słomie, nie chodzę do szkoły, świnie pasę. Nie wrócę tam więcej. Dlaczego ta kula podczas powstania trafiła w tatusia a nie we mnie? Dlaczego szwaby mnie nie zabiły? Zabrakło dla mnie kuli” – wspomina. - Powiedziałam, że już im nie wierzę, bo mieli przyjechać z kontrolą i nie przyjechali. Znów wróciłam do zakładu. Na drugi dzień szłam nakarmić świnie z tą myślą, że potem odbiorę sobie życie. Dla mnie ten zakład był jak obóz koncentracyjny, ale oni tego dnia właśnie przyjechali z kontrolą.
Jak wielkie było ich zdziwienie, gdy zobaczyli, jak opiekunowie zakładu traktują swoich podopiecznych.
– Źle traktowane były tam tylko katolickie sieroty powstania, bo my byliśmy podzieleni – mówi pani Ludwika. - Ewangelicy mieszkali w osobnym baraku w dobrych warunkach, każdy miał swój własny pokoik. Katolickie dzieci mieszkały w zimnie i głodzie. Najmłodsze dzieci chorowały na zapalenie płuc. Gdy zobaczyli to pracownicy kuratorium, złapali się za głowę. „To my tyle jedzenia wam przesyłamy, a wy głodujecie!”
I w ten sposób kilkunastoletnia Ludwika uratowała katolickie sieroty przed dalszą gehenną. Następnego dnia wszystkie wywieziono w bardziej przyjazne im miejsca.
Los w końcu się odwrócił
Ludwika trafiła do prywatnego internatu prowadzonego przez siostry zakonne w Gliwicach.
– Siostry od razu wzięły z nas miarę i uszyły nam ubrania – snuje swą opowieść pani Ludwika. - Na obiad byłyśmy już wykąpane, uczesane, miałyśmy nowe bluzki i spódnice. Każda dostała swoje miejsce przy stole. Postawili przed nami talerze z rosołem. Potem dostałyśmy drugie danie: ziemniaki i mięso z sosem. Jedna na drugą patrzy i płakać się nam chce. Siostra się pyta, dlaczego nie jemy. A my po prostu nie mogłyśmy, tak miałyśmy pokurczone żołądki. W powstaniu jadłyśmy tyle, co nic, a w zakładzie tylko trochę kaszy. Świnie tam lepsze jedzenie miały.
Ludwika skończyła w Gliwicach szkołę podstawową, potem kurs krawiecki i szkołę gastronomiczną, gdzie zrobiła małą i dużą maturę. Zaraz po niej zatrudniono ją w szkole w magazynie gospodarczym. Jednak z czasem siostrom internat zabrano i Ludka nie miała gdzie się podziać, a że w Elblągu mieszkał syn jej macochy z rodziną, który tu prowadził wielką rzeźnię. Ludka napisała do niego, czy może z nimi zamieszkać. Początkowo prowadziła im dom i zajmowała się dziećmi. Nie podobała jej się ta praca. Z czasem dostała pracę intendentki w koszarach na Królewieckiej. Potem była konduktorką a następnie kontrolerką dyspozytora w tramwajach. W końcu znalazła pracę kontrolerki w WSS-ie. W wieku 40 lat wyszła za mąż, nie doczekała się potomstwa. Od dwudziestu lat jest wdową i znów prowadzi samotne życie, jednak nie poddaje się, ma w sobie wiele życia, zapału i wiary. Być może właśnie to pomogło jej przetrwać te wszystkie traumatyczne chwile.