1 sierpnia minęła 76. rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego, które trwało 63 dni. Z tej okazji na portEl.pl publikujemy cykl ze wspomnieniami 90-letniego dzisiaj Marka Szandorowskiego „Majstra”, walczącego w powstaniu w Szarych Szeregach. Rodzinną historię Szandorowskich przekazał nam syn pana Marka – Wiktor, znany ortopeda i specjalista traumatologii narządów ruchu, który współpracuje od lat z Aeroklubem Elbląskim.
Historię rodziny Szandorowskich poznaliśmy od 1919 roku, kiedy to Wiktor Szandorowski – ojciec pana Marka, wrócił do Ojczyzny po odzyskaniu przez Polskę niepodległości. W drugim odcinku śledziliśmy rodzinne losy od wybuchu II wojny światowej aż do Powstania Warszawskiego, w trzecim odcinku pan Marek opowiadał o niewoli, do której po powstaniu trafił jego ojciec Wiktor, pierwszych latach powojennej Polski i śmierci ojca. Dzisiejsza, ostatnia już część, dotyczy pamiątek po Wiktorze Szandorowskim.
Mundur i walizeczka
Pozostało niewiele pamiątek po Ojcu z czasów jego pobytu w niewoli i z okresu po wyzwoleniu. Zasadniczą pamiatką jest mundur Ojca, który przywiozłem z Kanady, kroju oficera piechoty armii brytyjskiej. Ojciec dumnie nosił na ramionach napisy „Poland”, ale nikt z władz wojskowych armii polskiej na zachodzie nie zaopatrzył Ojca w przysługujący mu mundur lotniczy ani w dystynkcje oficerskie. Te, które znajdują się na naramiennikach, wykonane są metodą domową. Tak właśnie odwdzięczali sie alianci zachodni Polakom za ich lojalny wkład w zwycięstwo nad wspólnym wrogiem. Po wojnie ważniejsze stały się dobre stosunki ze Związkiem Sowieckim.
Ważną pamiątką po Ojcu jest jego nieodłączna walizeczka fibrowa
, która przeszła z nim przeróżne perypetie okresu wojny. Kupił ją na „Kercelaku” w Warszawie późną jesienią 1939 r. Początkowo służyła mu do przenoszenia narzędzi elektryka, w okresie gdy kładł instalację elektryczną w pensjonacie mojej Matki na ul.Wiejskiej 11. Prace te dotyczyły głównie zakładania instalacji przywoławczej dla pokojówek. Praca elektryka służyła także jako doskonały kamuflaż dla ukrywającego się w Warszawie oficera. Gdy Ojciec założył małą wytwórnię baterii elektrycznych o nazwie „Energa”, w walizeczce tej osobiście dostarczał gotowe baterie do indywidualnych odbiorców w małych sklepikach i na straganach. Gdy zarzucił wytwarzanie baterii i rozpoczął produkcję wody kolońskiej i perfum, w walizeczce przenosił skupywane pokątnie, pochodzące z przedwojennych zapasów olejki eteryczne, służące następnie do produkcji perfum i wody kolońskiej w podręcznym laboratorium. Zajmowało ono jeden stół w skromnym, jednopokojowym mieszkaniu Ojca przy ul. Smolnej 22.
Gdy wybuchło Powstanie i gdy Ojciec zorganizował stanowisko obrony przeciwlotniczej na Powiślu, w pobliżu skrzyżowania ulic Topiel i Zajęczej, walizeczka służyła do przenoszenia amunicji karabinowej do ciężkiego karabinu maszynowego wypożyczanego na kilka godzin dziennie z Elektrowni Warszawskiej na ul. Dobrej. Ojciec osobiście wizytował różne jednostki w terenie i wypraszał po kilka sztuk amunicji. Zdarzyło się także, że wysyłany byłem przez Ojca, zaopatrzony w tę walizeczkę, na dalekie pozycje powstańcze w okolice ul. Żelaznej i Chłodnej, gdzie obiecano Ojcu sporą ilość amunicji. Niestety okazało się, że załadowano mi tę walizeczkę niemiecką amunicją ćwiczebną z drewnianymi czubkami w kolorze fioletowym. Przyniosłem ten bezwartościowy ładunek na ul. Smolną i wręczyłem Ojcu. Nie okazał żadnej emocji po otwarciu walizeczki i stwierdzeniu, że znajduje się w niej nieprzydatna amunicja. Innym razem jednak przyniosłem w walizeczce jakże cenny wówczas ładunek niewielkiej ilości pełnowartościowej amunicji karabinowej. W niej również zanoszone były przez Ojca lub przeze mnie różne elementy zamka karabinu maszynowego do naprawy w warsztacie rusznikarskim na ul. Zielnej, na wprost budynku centrali telefonicznej „Pasta”, który był wówczas w rękach Niemców.
Gdy nadszedł dzień upadku Powiśla (6.09.1944) i konieczność opuszczenia w ogromnym pośpiechu tej dzielnicy, pobiegliśmy z Ojcem do naszego mieszkania przy ul. Smolnej 22, na piątym piętrze, aby zabrać niezbędne rzeczy osobiste, i również drobne kosztowności i pamiątki jakie posiadał Ojciec. Zmieścił wszystko w swojej małej, fibrowej walizeczce. Ja nic nie zabrałem ze sobą. Otworzyłem tylko okno i wypuściłem z klatki na wolność moje ukochane szczygiełki.
Musieliśmy się spieszyć, gdyż deptały nam po piętach forpoczty niemieckiego natarcia na tę dzielnicę. Kamienica obok, Smolna 20, płonęła już od parteru do ostatnich pięter, trafiona wcześniej pociskiem zapalającym. Gdy wbiegliśmy do naszego mieszkania, słychać było huczący odgłos pożaru w sąsiednim domu, a za oknami pojawiał się dym i płomienie. Gdy przyszło nam przejść do Śródmieścia i przekroczyć ul. Nowy Świat, wieczorem tego samego dnia, sytuacja stała się jeszcze bardziej dramatyczna. Nowy Świat płonął na całej długości po obu stronach ulicy, która była w ten sposób doskonale iluminowana ogniem pożarów. Huk i żar bijący od ognia był trudny do wyobrażenia.
Niemcy ulokowani z karabinami maszynowymi w nieopodal stojącym budynku Banku Gospodarstwa Krajowego, na skrzyżowaniu al. Jerozolimskich i Nowego Światu, mieli pełny wgląd w obszar który musieliśmy przebyć. Do przekroczenia ulicy przygotowywaliśmy się w tunelu bramy domu ul. Pierackiego (obecnie Foksal) nr 13. Był już wieczór; tłum zdesperowanych cywilów kotłował się w ciemności. Grozy sytuacji dodawały zwłoki ludzkie donoszone z przejścia przez Nowy Świat,do którego się szykowaliśmy. Byli też tam jacyś wojskowi którzy kierowali tymi odważnymi, gotowymi do przejścia przez tę ulicę. Kazali ludziom zostawić wszystkie tobołki i walizki, czołgać się na brzuchu, nie podnosić głowy, a przy tym każdy musiał wziąć ze sobą cegłę i rzucić ją na rozbitą wcześniej przez czołgi barykadę. Ojciec oddał do niesienia walizeczkę mojej siostrze Teresie, która parę dni wcześniej zjawiła się na Smolnej ze swoim kontuzjowanym chłopakiem Zbyszkiem (chor. "Zjawa"). W końcu doszliśmy przez jakiś przekop do przejścia przez Nowy Świat. Najpierw sunął na brzuchu Ojciec, który miał w ręku cegłę i w połowie szerokości ulicy zamachnął się i rzucił cegłę na barykadę. Potem czołgała się Teresa, robiąc zamachy walizeczką po usłanym gruzem bruku, wzbudzając ogromny przy tym hałas. Potem czołgałem się ja bez cegły, której nie mogłem udźwignąć, a na końcu Zbyszek. Szczęśliwie dotarliśmy do drugiej strony ulicy.
Nikt nie był ranny, tylko ja miałem mocno skaleczony mały palec prawej ręki. Ojciec poszedł od razu zameldować się w dowództwie swojej jednostki na ul. Widok 10, a reszta naszej małej grupki poszła na ul. Wielką, do piwnicy, w której gnieździła się moja Matka po zniszczeniu przez bombę lotniczą domu, w którym wcześniej mieszkała. Ostatecznie Ojciec wyszedł z walizeczką do niewoli, gdzie wraz z nim przeszła kolejne perypetie wojenne.
Po śmierci Ojca, w Niemczech w grudniu 1948 r., walizeczka została zabrana przez mego brata Stacha do Anglii, gdzie studiował na Uniwersytecie Londyńskim. Potem, gdy wyemigrował do Kanady, zabrał ją ze sobą do Toronto. Następnie wraz z nim i jego rodziną znalazła się w Vancouver, gdzie brat dostał pracę w oddziale tej samej firmy (Telefunken), w której pracował w Toronto. Po śmierci brata (1971), a następnie bratowej (1987), walizeczka pozostała w rękach mojej bratanicy Barbary Szandorowskiej.
Gdy w 1995 r., po 13 latach pobytu w Kanadzie, postanowiłem wrócić do Polski, zabrałem walizeczkę ze sobą. Wkrótce Barbara zmarła (2000), więc był to odpowiedni moment, aby walizeczka znalazła się w bezpiecznym schronieniu. Znajdowały się w niej przeróżne pamiątki i fotografie oraz dokumenty po Ojcu. Oto niektóre z nich, wspomniane wcześniej.
Wspominał Marek Szandorowski