- I na mnie wystawiono Smętka z Wisły Kraków. Chował się za podwójną gardą. Pomyślałem: uderzę na dół, poprawię sierpem i będzie po balu. Zszedłem na dół... i następne co usłyszałem to... pięć, sześć, siedem. I tym sposobem przegrałem przed czasem - tak Zdzisław Adamczyk wspomina swój nokaut. Z elbląskim bokserem wspominamy jego karierę.
- Jak się zaczęła przygoda z boksem?
- Na boisku piłkarskim. W 1964 r. grałem w piłkę nożną w Olimpii w grupach młodzieżowych. I na jakimś meczu sam chciałem wymierzył sprawiedliwość za faul. Trener Witold Kamiński zwrócił mi uwagę, że jak mam się tak zachowywać, to lepiej żebym się zapisał na boks. Jako posłuszny chłopak poszedłem do Startu i zapisałem się do sekcji bokserskiej. Trafiłem pod skrzydła Wiesława Budzińskiego i tak już zostałem. Rękawice zakładałem od wielkiego święta. Zaczynało się od absolutnych podstaw: lewy prosty, prawy prosty, krok w tył, krok w lewo, krok w prawo. Wiesław Budziński budował przede wszystkim technikę. Był dla nas jak ojciec. Wszystko go interesowało: życie prywatne zawodnika, sytuacja w domu. Miał kilku ulubionych zawodników, którym poświęcał więcej czasu. Ale to oni później odnosili sukcesy. Wiesław Adamski, Marek Migdalski – przyszli mistrzowie Polski. Roman Gortat, Zygmunt Wrzesiński, Jerzy Grzankowski – dorobił się wychowanków, którzy później nie byli anonimowi. Wiesław Budziński szybko się na mnie poznał. Powiedział mi na początku mojej przygody z boksem, że mam szanse zajść gdzieś wyżej. Warunek był jeden: mam się go słuchać i wykonywać polecenia. Potem zasłynąłem z dobrej pracy nóg. Pod tym względem byłem porównywany do Leszka Drogosza.
- Sukcesy przyszły szybko.
- Pierwszą poważną walkę stoczyłem z Waśkiem z Gedanii Gdańsk na Mistrzostwach Wybrzeża Juniorów. Wygrałem na punkty. Kolejne dwie walki wygrałem przed czasem na skutek dużej przewagi technicznej. I w ten sposób zdobyłem mistrzostwo Wybrzeża Juniorów w wadze półśredniej do 67 kg. Ten tytuł otworzył mi drzwi do kariery. Mistrzowie województw pojechali na mistrzostwa Polski. Tam zdobyłem brąz i wpadłem w oko trenerowi „Papie” Feliksowi Stammowi. Dostałem powołanie do juniorskiej reprezentacji Polski. Walczyłem m.in. w trzech meczach z reprezentacją Republiki Federalnej Niemiec. Wygrałem swoje walki. Trema? Jest zawsze. Tylko głupi się nie boi. Jak mawiał Jerzy Kulej: Nie ma twardych, są tylko źle trafieni. Ale padają słowa sędziego: Ring wolny, pierwsze starcie. Rozbrzmiewa gong i jesteś tylko ty i przeciwnik. Reszta gdzieś ucieka.
- Jak na boks zareagowali rodzice?
- Długo nie zdawali sobie sprawy, co robię. W domu byłem raczej grzecznym dzieckiem, niesprawiającym większych kłopotów. Mama o tym, że boksuję, dowiedziała się przypadkiem, kiedy koledzy z klubu przyszli, żeby zabrać mnie na ważenie. Tylko raz widziała mnie w ringu: na meczu ligowym z Victorią Wałbrzych. Start wygrał to spotkanie 20:0, wszyscy nasi wygrali swoje walki. Ja swojego rywala pokonałem przed czasem i... dostałem reprymendę od mamy, ze takiego chłopaka pobiłem.
- Potem był już boks seniorski.
- Trzy razy wywalczyłem mistrzostwo Wybrzeża, raz wicemistrzostwo. Trzy brązowe medale na mistrzostwach Polski, srebro w Drużynowych Mistrzostwach Europy w Moskwie w 1966 r. Długo by wymieniać. Wówczas łatwiej było zdobyć tytuł mistrza Europy niż mistrza Polski. W mojej wadze walczyli przyszły wicemistrz olimpijski z Monachium z 1972 r. Wiesław Rudkowski, Witold Stachurski, Edmund Hebel, Andrzej Siodła... Żeby dojść do finału mistrzostw Polski trzeba było stoczyć sześć walk. W reprezentacji Polski walczyłem w meczu ze Szkocją w Glasgow. To już był „wyjściowy garnitur” naszej kadry z Jerzym Kulejem i Józefem Grudniem w składzie. Potem Polska – RFN już w seniorskim składzie I Puchar Europy z reprezentacją Związku Radzieckiego. Pierwszy mecz był w Łodzi, wygrałem przed czasem w drugiej rundzie z Groniuszkinem. Przegraliśmy ten mecz 6:14. Rewanż był w Rydze. Też walczyłem z Groniuszkinem, miałem go już na deskach i... stosunkiem głosów przegrałem. Boksowałem też w meczu Polska – Niemiecka Republika Demokratyczna. Oprócz medali z mistrzostw Polski wygrałem turniej „Czarnych Diamentów” w Katowicach, „Złota Łódkę” w Łodzi, zdobyłem mistrzostwo Polski Zrzeszenia Sportowego „Start” w 1967 r. Stoczyłem 246 walk, przegrałem 16. W 1967 r. zostałem uznany najlepszym sportowcem Elbląga, rok później w tym plebiscycie byłem drugi. To było zaskoczenie, bo wygrałem m.in. z Heleną Pilejczyk, ikoną elbląskiego sportu. Boksowałem do 1973 r. Najlepiej wspominam właśnie możliwość zwiedzenia świata. Bo czy gdyby nie boks, pojechałbym np. do Algierii? Mój syn dziś mieszka w Glasgow, tam gdzie ja walczyłem ze Szkotami. Mam z tym miastem związane wspomnienia, które mogłem mu przekazać.
- Jakim trenerem był „Papa” Feliks Stamm?
- Do każdego podchodził indywidualnie. Wpoił mi „ekonomiczność” w walce. Jeżeli podczas rundy przyjąłem 20 ciosów, a trafiłem 29, to rundę wygrałem jednym punktem. Wolałem więc trafić raz, a nie przyjąć żadnego ciosu, bo efekt był taki sam. Brzmi jak dowcip, ale to sama prawda. Priorytetem w szkoleniu Papy Stamma był: lewy, prawy, prosty. Stąd tez wzięły się późniejsze sukcesy Józefa Grudnia, Jana Szczepańskiego. Teraz jak oglądam bokserskie gale, to mnie wszystko boli. Krzysztof „Diablo” Włodarczyk przyjmie cios i odda – dla mnie żadna kalkulacja. Feliks Stamm dużo rozmawiał z zawodnikami: przed walką, podczas obozów sportowych. Umiał „wyczuć zawodnika”. Wysoki pięściarz nie boksował w półdystansie: Feliks Stamm szkolił go już indywidualnie: lewy prosty, prawy prosty i zejście. A np. na trening Jerzego Kuleja, który wzrostem się nie wyróżniał, miał zupełnie inny pomysł. Jurek w dystansie sobie nie radził, bo zawsze miał rywala wyższego do siebie. Inaczej pracował z Marianem Kasprzykiem, ze mną jeszcze inaczej.
- Wróćmy do Elbląga.
- W Starcie funkcjonowała ligowa drużyna bokserska. Z trzeciej ligi awansowaliśmy do drugiej. Wówczas oprócz wygrania swojej grupy w III lidze zająć odpowiednie miejsce w turnieju barażowym. Potem był awans do I ligi. W drużynie było 10 pięściarzy, po jednym w każdej wadze. Z innymi zespołami rywalizowało się systemem „każdy z każdym”, mecz i rewanż. Nasze mecze początkowo rozgrywaliśmy w nieistniejącej już hali w parku Modrzewie, potem, w Elbląskim Domu Kultury [dzisiejszym CSE Światowid – przyp. SM]. W końcówce to już w hali przy ul. Kościuszki [hala MOS – przyp. SM]. Mecze rozpoczynały się przed południem, a po południu kibice szli na stadion, na piłkarzy Olimpii. Trenowaliśmy w sali II Liceum Ogólnokształcącego. W sezonie miałem 25 walk ligowych. Piękne czasy. Trzeba też wspomnieć o tym, że w tygodniu normalnie pracowaliśmy. Nie było takiej sytuacji, jak dziś, że z boksu można było się utrzymać. Za wygraną walkę dostawaliśmy 300 zł, za remis 100 zł, porażka była wyceniona na 50 zł.
- I tu pojawia się dość ciekawa historia pańskiego nokautu.
- W Elblągu przegrałem może pięć walk. W tym właśnie jedną przez nokaut. Zupełnie niespodziewanie. Ale od początku. Jak już wspomniałem wcześniej w drużynie było dziesięciu pięściarzy. Kiedy zespół nie wystawiał zawodnika w danej wadze, to płacił 10 tys. zł kary – wówczas stosunkowo duże pieniądze. Niepisana umowa pomiędzy klubami mówiła, że w razie takiej sytuacji wystawiało się „na pożarcie” zawodnika lżejszego i w trakcie rundy trener rzucał ręcznik. Punkty tak, czy siak były tracone, ale nie płaciło się kary. I na mnie wystawiono Smętka z Wisły Kraków. Chował się za podwójną gardą. Pomyślałem: uderzę na dół, poprawię sierpem i będzie po balu. Zszedłem na dół... i następne co usłyszałem to... pięć, sześć, siedem. I tym sposobem przegrałem przed czasem.
- Nie możemy nie wspomnieć o Antonim Wieczorku.
- Był prezesem Startu i prezesem spółdzielni Plastyk. Nie będzie przesadą powiedzieć, że bez niego nie byłoby boksu w Elblągu. Był wielkim fanatykiem tej dyscypliny. Gros pięściarskiej drużyny Startu pracowało właśnie w Plastyku. Z tym wiąże się też ciekawa anegdota. Kiedy wyjeżdżałem na mecz do RFN, Antoni Wieczorek dał mi całą torbę suwenirów do rozdania. Takie drobiazgi: portfele, torebki. Po meczu Polska – Wirtembergia w Stuttgarcie rozdawałem te prezenty. I jak się okazało, pamiątki trafiły do dyrektora zakładów skórzanych w Stuttgarcie Po dwóch tygodniach przyjechał do Elbląga i zaproponował Plastykowi współpracę. Przez bodajże trzy lata szyliśmy dla nich, z ich materiałów wyroby skórzane. Dostałem wtedy od Antoniego Wieczorka nagrodę pieniężną.
- Miał Pan szansę wyjechać na igrzyska olimpijskie.
- Pech, bo inaczej się tego nie da nazwać. Nawet garnitur olimpijski już miałem. Ale po kolei. Na turnieju przedolimpijskim w Stalowej Woli zdobyłem tytuł najlepszego technika. I trzy tygodnie przed igrzyskami w Meksyku trener zarządził jeszcze jeden dodatkowy sparing. Walczyłem z Andrzejem Siodłą i za ambitnie podszedłem do tej walki. Z drugiej strony walczyłem o igrzyska. Po zbiciu jego lewego prostego, chciałem uderzyć na dół. On zbił łokciem i... złamał mi dłoń przy kciuku. Rękę składał mi najlepszy w owym czasie lekarz sportowy dr Jerzy Moskwa. Ale igrzyska miałem już z głowy. W garniturze olimpijskim brałem ślub.
- Po karierze zawodniczej próbował Pan trenerki.
- Z różnych przyczyn nie wyszło. Jeszcze jako czynny zawodnik podpatrywałem trenerów, robiłem notatki. Po powrocie do Startu w roli szkoleniowca próbowałem wcielić je w życie. Ale... miałem problemy z frekwencją na treningach. Próbowałem robić mikro cykle treningowe, wprowadzić metody podpatrzone na kadrze i wcześniej w klubie. Tymczasem... pięściarze raz przychodzili na trening, drugi raz nie przyszli, bo musieli być np. w pracy. Nie chciałem tak i po jakimś czasie zrezygnowałem. Nie było już Antoniego Wieczorka, nie było zawodników, to już nie było to...
- Dziękuję za rozmowę.