
Wielkanoc to według tradycji chrześcijańskiej czas świętowania zwycięstwa życia nad śmiercią. Od wieków najbliżej cudu rodzącego się życia były i są nadal akuszerki, doule i przede wszystkim położne. O tym jak doświadczenia pracy zawodowej wpływają na postrzeganie świata i wielkanocnego czasu mówi Danuta Świnarska, położna w Wojewódzkim Szpitalu Zespolonym w Elblągu.
- Od wielu lat pracuje Pani jako położna. Czy da się policzyć, ile dzieci przyszło na świat z pani pomocą?
- W Szpitalu Miejskim pracowałam 32 lata, teraz pracuję w Wojewódzkim Szpitalu Zespolonym. Co do pytania, to raczej nie da się policzyć, ponieważ w ciągu 36 lat pracy zawodowej trudno jest doliczyć się liczby urodzonych dzieci, ale spotykam się przypadkowo z ludźmi, których nie znam, a którzy dziękują mi za pomoc. Nawet ostatnio spotkałam w markecie pana, który mnie zatrzymał i powiedział, że odebrałam poród jego żonie i, że jego syn ma już 16 lat. I to są takie miłe sytuacje.
- A czy asystowanie przy narodzinach nowego życia wpływa jakoś na osobę odbierającą porody?
– Z punktu widzenia zawodowego położna musi patrzeć na dobrostan pacjentki i na dobrostan dziecka, które ma przyjść na świat, ponieważ w fizjologii w każdym momencie może powstać patologia. Jeżeli chodzi o prowadzenie porodu, to wiadomo, matce trzeba ulżyć w bólu, wesprzeć ją psychicznie, uważać żeby niczego nie przeoczyć, żeby w dobrostanie fizycznym i psychicznym była mama, no i żeby dziecko też się urodziło w jak najlepszym stanie.
Tu trzeba dodać, że w ostatnich latach wspierają pacjentki też przyszli tatusiowie, matki, a nawet zdarzyło się jakiś czas temu, że pacjentce towarzyszyła też teściowa. Muszę dodać, że ten moment narodzin najbliżsi przeżywają bardzo osobiście.
Położna też przeżywa, mnie niejednokrotnie pojawiła się łezka w oku, widząc radość rodziców, radość mamy, bo ja też przecież jestem mamą dwójki dzieci. Czasem patrząc na to nowe życie zastanawiam się kim to dziecko zostanie, jak jego losy się potoczą. Są też trudne momenty, kiedy rodzi się chore dziecko. Są też dzieci odrzucone, choć ja osobiście takiego porodu nie odbierałam. To trudne sytuacje życiowe, losowe.
- Mam wrażenie, że jest Pani bardzo pogodną i życzliwą kobietą. Czy w pani przypadku praca wpłynęła na postrzeganie drugiego człowieka jakoś inaczej, może lepiej?
- Myślę, że całe moje dzieciństwo wpłynęło na moją wrażliwość. Ja wychowałam się na wsi. Od małego kochałam wszystkie zwierzęta, rośliny, ludzi. Przez tą moją sympatię do zwierząt tata mówił o mnie „psia mama”. Jestem po prostu empatyczna. Staram się z dużą życzliwością zwracać się szczególnie do ludzi cierpiących. Nie wyobrażam sobie jak można skrzywdzić takie małe życie, drugiego człowieka. Może dlatego jestem raczej lubiana przez pacjentki?
- Wiele się mówi przy okazji czasu świątecznego o problemach innych oddziałów szpitalnych, o „porzucaniu” przez bliskich na ten czas niedołężnych członków rodzin itp. A czy oddziały ginekologiczno-położnicze też mają jakieś specyficzne, „świąteczne” przypadki lub zdarzenia?
– Dużo się mówi o tym problemie w telewizji, wiem też o podobnych sytuacjach od koleżanek. Na ginekologię przyjmowane są też starsze pacjentki. Starsze panie też chorują na tzw. choroby kobiece, dlatego warto się badać także w starszym wieku.
Ja z problemem o który pani pyta na oddziale się nie spotkałam. Chcę jednak dodać, że życie osób starszych, niedołężnych w naszym kraju jest straszne, bo brak opieki, takiej systemowej, sprawnie funkcjonującej. Są Domy Opieki Społecznej, ale nie każdego na to stać. Są te tzw. ZOL-e, ale tam miesiącami trzeba czekać na opiekę nad osobą bliską. Są też prywatne domy opieki, które dla przeciętnego człowieka są bardzo drogie. Nie każdą rodzinę na to stać. Mam własne doświadczenie z tatą, który po udarze leżał dziewięć lat, ale nikt nie myślał, żeby na okres świąt gdzieś go oddawać.
- Wiadomo, że kobieta rodząca nie przeniesie akcji porodowej na inny termin, choć przyznam, że czytałam kiedyś o tym, jakich cudów za PRL dokonywały kobiety, żeby np. ich dziecko urodziło się jako 30-milionowy obywatel, bo państwo dawało wówczas pokaźne prezenty. Pamięta pani jakieś tego typu zdarzenie w Elblągu?
- Pamiętam trochę inną sytuację. Przyszła mama do porodu, miała roczne dziecko – chłopczyka. No i urodził się kolejny chłopczyk. Akurat nie ja odbierałam ten poród, tylko starsza koleżanka. I okazało się, że rodzi się kolejne dziecko… Patrzę i mówię: „Boże, tu jeszcze jedno dziecko jest”. Rodząca mama mówi: „żeby chociaż jedna dziewczynka”. I to trzecie dziecko z trojaczków to była dziewczynka.
Współczułam tej kobiecie z całego serca, bo radości z takich pociech dużo, ale i pracy, i obowiązków strasznie dużo. Przy trojaczkach jest naprawdę ciężka, ciężka praca. Tym bardziej, że jeszcze roczne dziecko było w domu. Poza tym pamiętam trzy przypadki, kiedy w Szpitalu Miejskim urodził się kolejny „iluśtysięczny” obywatel Elbląga i województwa, ale odbyło się to zupełnie naturalnie.
- Czy jest coś, co wyjątkowo lubi pani w Wielkanoc?
- Mam piękne wspomnienia związane z Wielkanocą, także z domu rodzinnego. Przede wszystkim malowanie pisanek woskiem, gałązki brzozowe do ozdoby. Mój tata przynosił nam pierwszego kurczaczka, który się urodził, albo małe kaczątko. Budząca się do życia przyroda zwiastowała Wielkanoc i zmartwychwstanie. Początek nowego cyklu. To też chęć do życia, która wzmaga się wraz z wiosną.
Przed Wielkanocą u mnie w domu zawsze obowiązywał ścisły post, który był bardzo przestrzegany. W Wielki Piątek i w Wielką Sobotę nie jadło się nawet jajek i nie można było niczego próbować, zanim nie zostało pobłogosławione. Zawsze też z rana jeździliśmy na rezurekcję. Śniadanie wielkanocne najpierw przygotowywała mama, potem też ja z siostrami. Po modlitwie dzieliliśmy się święconką, potem czasem wyjeżdżaliśmy do babci do Gołdapi. Nie było prezentów, ale była radość, czas wspólny z rodziną. Teraz w moim domu też nie ma zająca i jajek z czekolady. Jest tradycyjnie, podobnie jak było w moim domu rodzinnym.