Była godzina 2.21 lipcowej nocy 1949 roku. Bramą przy dzisiejszej ulicy Stoczniowej na teren Zakładów Mechanicznych im. Karola Świerczewskiego wjechała pierwsza sekcja strażaków. Ogień trawił halę nr 20, łunę widać było z każdego punktu w mieście. Wśród strażaków gaszących ten gigantyczny pożar, który stał się przyczynkiem do pokazowego, stalinowskiego procesu, był ojciec Eugeniusza Woźniakowskiego.
- To sprawka szpiegów, którzy tak pięknie rozwijającą się fabrykę turbin chcieli puścić z dymem – mówi Grażyna Wosińska, autorka książki „Pożar i szpiedzy” o Sprawie Elbląskiej.
Zanim jednak ruszyła fala aresztowań, torturami wymuszanych zeznań i wreszcie wyroków, jakie zapadły w pokazowym stalinowskim procesie, na teren zakładu przyjechali strażacy.
- Pierwsza sekcja wjechała bramą przy dzisiejszej ul. Stoczniowej – wskazuje Grażyna Wosińska. - Była godzina 2.21 w nocy. Dowódcą sekcji był Stefan Gładkowski. Bardzo szybko zorientował się, że potrzebna jest sekcja druga, która też miała dyżur w tym czasie. Zadzwonił po wsparcie o godz. 2.25, a strażacy byli na miejscu o 2.28. Ważne jest to, co zobaczyli ci pierwsi, gdy dotarli pod halę nr 20 – podkreśla Grażyna Wosińska. - Wówczas już 2/3 dachu było w ogniu. Podjęto jedyną możliwą decyzję – nie gasimy hali, a wszystko obok, by ogień się nie przeniósł. Taki to był wielki pożar. Widać było go z każdego punktu w mieście.
W pierwszej sekcji strażaków był ojciec Eugeniusza Woźniakowskiego, Stanisław. Rodzina w 1946 r. przyjechała do Elbląga z okolic Warszawy.
- Ojciec najpierw zakładał linie energetyczne, później wstąpił do straży pożarnej zakładowej, a następnie został strażakiem zawodowym – wspomina Eugeniusz Woźniakowski. - Tamten okres znam właściwie ze zdjęć czy opowieści starszych braci, bo sam urodziłem się dwa miesiące po pożarze hali nr 20 – kontynuuje. - W domu za bardzo się o tym nie mówiło. Z tego, co pamiętam, mówiono, że ojca kilka dni nie było w domu. Na terenie zakładu strażników trzymano dwa tygodnie po pożarze więc zakładam, że mogło to też dotyczyć strażaków. Wszyscy martwili się w domu, bo to były straszne czasy. Wspominano, że był to duży pożar, do którego szybko zbierano strażaków. Ten nie miał czapki, ten hełmu, innego z domu zabrali. Taki pośpiech był.
- Ojca wzywano na przesłuchania – wspomina Eugeniusz Woźniakowski. - Mama się wówczas strasznie martwiła. Jednak żadnych zarzutów mu nie postawiono i do 1963 r. pracował w straży pożarnej. Zmarł pięć lat później i jest pochowany na cmentarzu przy ul. Agrykola, naprzeciwko swojego dawnego dowódcy.
Ojciec Eugeniusza Woźniakowskiego miał szczęście, którego zabrakło m.in. Stefanowi Gładkowskiemu.
- Miesiąc trzymało go UB, potem też go ciągano na przesłuchania. Pewnie dlatego, że był pierwszy na miejscu pożaru – mówi Grażyna Wosińska.
Do 1 września 1949 r. aresztowano ok. 150 osób – mężczyzn i kobiety, bez żadnych podstaw. Głównymi podejrzanymi byli strażnicy, strażacy zakładowi, inni pracownicy "Świerczewskiego" – głównie reemigranci z Francji. Zarzucono im współpracę z obcym wywiadem, podpalenie hali, byli wrogami Polski Ludowej. Szefem siatki wywiadowczo-dywersyjnej miał być Jean Bastard – Francuz mieszkający w Elblągu.
W więzieniach torturami wymuszano zeznania W Sprawie Elbląskiej skazani na pozbawienie wolności byli: Stefan Czyż (dożywotnie pozbawienie wolności), Adam Basista (15 lat), Bolesław Jagodziński (15 lat), Bolesław Bobulis (12 lat), Edward Dawidowicz (12 lat), Józef Olejniczak (11 lat).
Karę śmierci sąd wojskowy orzekł wobec trójki oskarżonych: Jeana Bastarda, Alojzego Janasiewicza, Andrzeja Skrzesińskiego.
Po kilku latach spędzonych w stalinowskim więzieniu wyszli na wolność, by przez kolejne lata borykać się z brakiem pracy i nędzą. Zostali w końcu uniewinnieni, ale, wbrew pozorom, Sprawa Elbląska nie zakończyła się do dziś. Winni nie zostali bowiem rozliczeni.