UWAGA!

Tadeusz Kaszczyc: „Ocean“ to była nasza kochanka (Śladami historii elbląskiego sportu)

 Elbląg, Tadeusz Kaszczyc, elbląski żeglarz
Tadeusz Kaszczyc, elbląski żeglarz (fot. Mikołaj Sobczak)

- To było nasze wspólne marzenie, całej naszej czwórki. Kiedy zabrakło członków naszej maszoperii, to już nie było to. Zniknęła ta magia towarzysząca powstawaniu jachtu – poczucie wspólnego celu, nasyconego altruizmem. Wiedziałem, że nie spełniły się nasze marzenia. Nasza czwórka nie popłynie razem w rejs na „jachcie naszych marzeń“ - tak Tadeusz Kaszczyc wspomina jacht "Ocean". Z elbląskim żeglarzem wspominamy życie pod żaglami.

- Jak się zaczęła Pana przygoda z żeglarstwem?

- Starszy brat Józek miał kontakt z klubem żeglarskim, działającym przy Lidze Przyjaciół Żołnierza. To była końcówka lat 50. Pewnego dnia zabrał mnie ze sobą. Miałem wtedy 12 lat i głowę pełną marzeń o przygodach. Zaczęło się jednak mało romantycznie, bo od prostych prac przy konserwacji i remontach jachtów. Żeby w ogóle wejść na łódkę, trzeba było najpierw popracować. Klub mieścił się tam, gdzie dziś funkcjonuje Jachtklub Elbląg przy ul. Radomskiej. Po drugiej stronie basenu znajdowały się magazyny. Przy nich znajdował się duży pomost, gdzie rozładowywano barki z zaopatrzeniem. Podczas rejsów po rzece trzeba było uważać na większe jednostki. Ruch towarowy na rzece był stosunkowo spory, m. in. spławiano drewno do dwóch elbląskich tartaków, sporo było pociągów holowniczych lub barek z własnym napędem.

Pierwsza łódka, którą popłynąłem, to był bączek. Dwumetrowa klubowa mała łódeczka, służąca do przemieszczania się z jednego brzegu rzeki na drugi. Tramwajem dojeżdżało się do stacji Elbląg Zdrój, na wysokości obecnej przystani „Bryza“ czekał kolega w bączku, którego przywoływało się gwizdem z drugiego brzegu. Pierwsze zderzenie z prozaiczną stroną żeglarstwa było deprymujące: marzyliśmy o przygodach, mieliśmy głowy pełne marzeń, chcieliśmy żeglować, a tu... czekała na nas brudna, ciężka i czasami monotonna praca.

 

- To dlaczego zostaliście?

- Wciągnęły nas opowieści starszych kolegów: gdzie i na czym można żeglować. Widzieliśmy jachty mieczowe, kilowe, słyszeliśmy nową, nieznaną terminologię używaną w rozmowach przez naszych kolegów. Na młodych chłopakach to robiło wrażenie. I dodatkowo trochę literatury przygodowej. Żeglarskiej sensu stricto było bardzo mało. Rozczytywaliśmy się w Julesie Verne, Arkadym Fiedlerze, pochłanialiśmy stronice miesięcznika „Poznaj Świat”.

Takie marzenia: wyruszyć gdzieś daleko, ujrzeć ten świat znany tylko ze stron książek i poznać coś nowego, przeżyć przygody niedostępne dla rówieśników. To działało na wyobraźnię i mimo mało zachęcających warunków na starcie, mam na myśli te nieszczęsne dla nas prace ręczne przy konserwacji i utrzymaniu jednostek, zostaliśmy. Bakcyl żeglarstwa zaczął powoli nas toczyć. Wcześniej zajmowałem się modelarstwem lotniczym, lubię o tym wspominać. Obie te dziedziny miały bowiem kilka cech wspólnych. W modelarstwie mamy do czynienia z teorią płata skrzydła, która ma dużo wspólnego z teorią żagla, rozkładem sił na niego działających, jego profilem...

 

- Pierwszy rejs, który utkwił w pamięci...

- Wyprawa do Suchacza na DZ- ecie, łodzi napędzanej dziesięcioma wiosłami lub żaglami (dwumasztowa szalupa z ożaglowaniem gaflowym). Załoga liczyła 15 osób (żeby można było zmieniać się przy wiosłach), na tyle doświadczonych, aby dali radę dopłynąć. To była jesień 1958 roku. Do Suchacza przywieźliśmy elementy bojerów, które latem były w klubowym magazynie, a zimą to właśnie Suchacz stawał się bazą bojerowców. Dla młodych ludzi wiosłowanie na DZ -ecie to była ciężka robota: długie wiosła, duża, ciężka łódź. Ale już byliśmy na tyle wytrenowani, że mogliśmy te wiosła pociągnąć. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem Zalew Wiślany od strony wody. I to jest zupełnie coś innego, niż widoki z pokładu parostatku (sic!), pływającego wówczas do Krynicy Morskiej z Elbląga („Karol Wójcik” mu było, bodajże), albo też z plaży, czy szerzej ujmując - z lądu. To już był posmak przygody: trochę wiatru, trochę fali, w której można zanurzyć rękę. W Batorowie po lewej stronie, pamiętam w chacie krytej strzechą, była placówka Wojsk Ochrony Pogranicza. To był jeszcze ten czas, gdzie przy wyjściu na Zalew odbywała się odprawa graniczna, ze względu na bliskość granicy międzypaństwowej.

 

- Jaka była rola wojska w klubie, działającym bądź co bądź przy Lidze Przyjaciół Żołnierza?

- LPŻ to była typowa dla tamtych czasów organizacja. Jak byśmy ją dziś nazwali: multidyscyplinarna. Zajmowała się szkoleniem kierowców, strzelectwem, łucznictwem, modelarstwem, motorowodniactwem, sportami samochodowymi. Niejako przy okazji do wojska „wyławiano“ co lepszych strzelców, tudzież innych „speców”. Ministerstwo Obrony Narodowej silnie wspierało tę organizację, zarówno pod względem finansowym, jak i rzeczowym. W magazynach leżały mundury Marynarki Wojennej z depozytów, farby, liny, różnego rodzaju „szpeje“ potrzebne do utrzymania jachtów, a trudno dostępne na rynku. Nie było sklepów dla żeglarzy, np. liny konopne kupowaliśmy w sklepach GS, jeżeli akurat mieli. Były pieniądze na etaty w klubie: kierownika, bosmana, osoby sprzątające, szkutnika.... Warto wspomnieć o naszym szkutniku, panu Płotce. Autochton, który został tutaj po wojnie. Mówił z bardzo silnym akcentem, zdradzającym pochodzenie. Fachowiec o ogromnych umiejętnościach, prawdziwa „złota rączka“. Poczuwam sobie za zaszczyt, że mogłem z nim pracować przy budowie kolejnych jednostek.

Wracamy do LPŻ i wojska. Wsparcie było ewidentne. Przy większych wydarzeniach klubowych np. chrzest nowego jachtu, otwarcie, czy zamknięcie sezonu, mieliśmy gości z korpusu generałów i starszych oficerów. MON finansował też harcerstwo, ale w mniejszym stopniu. Pamiętam „Czeczenę“ - flagową jednostkę elbląskich harcerzy. Piękny, poniemiecki jacht o gaflowym ożaglowaniu, na którym szkolili się żeglarze z krzyżem harcerskim na bluzach.

 

- W czasach szkoły ponadpodstawowej wyjechał Pan z Elbląga. Ale na morze ciągnęło...

- Nie będę ukrywał, że miałem trochę burzliwą młodość. Kiedy żyje się po raz pierwszy, błędy są kwestią czasu i każdy, w różnym stopniu, musi przejść przez ów czyściec. W połowie liceum zdecydowałem się z nim pożegnać i znaleźć szczęście bliżej morza. Bardziej konkretnie w Szkole Rybołówstwa Morskiego w Darłowie, którą ukończyłem. Potem była służba w Marynarce Wojennej. Następnie... trochę tu, trochę tam... Pracowałem w stoczni rybackiej, jako rybak na kutrze. Potem przyszło opamiętanie. Zdecydowałem się wrócić do Elbląga.

 

- I swoje miejsce znalazł Pan w stosunkowo niewielkim klubie Energetyk.

- W Elblągu dostałem pracę w Elektrowni. Pierwsze kroki skierowałem nad rzekę. Przy zakładzie działał jeden z najstarszych klubów sportowych w naszym mieście - powołany do życia już w 1947 r. Miałem niebywałą przyjemność poznać jeszcze pionierów, którzy ten klub zakładali, w sąsiedztwie gruzowisk zniszczonego miasta. Z niektórymi nawet miałem zaszczyt pożeglować. Elektrownia została uruchomiona w 1946 r., a już kilka miesięcy później zaczął funkcjonować klub. Pierwszym krokiem było wybudowanie przystani. Dla tych ludzi była to „ucieczka do normalności“. Ich najlepsze czasy zabrała wojna, wyszli z niej w różnym stanie. To byli przeważnie byli pracownicy elektrowni wileńskiej lub warszawskiej. Żeglarstwo jawiło się im azylem, sposobem na wyjście z powojennej traumy, wytchnieniem od trudów tułaczki, powrotem do młodzieńczych aspiracji, brutalnie przekreślonych wojną. Włożyli bardzo dużo pracy w to, żeby w Elblągu znów pojawiły się kajaki, żagle, motorówki. Wspomnę tutaj tylko o Edwardzie Janowskim, Romku Wiśniewskim, Ryśku Liberze... Głownie chodziło wówczas o rekreację, o możliwość spędzania czasu na wodzie.

Kiedy przyszedłem tam po kilkuletnich wojażach po Polsce, klub był na skraju wegetacji. Starsi członkowie powoli się wykruszali, młodsi nie mieli za bardzo pomysłu, w którą stronę się rozwijać, jaka ma być przyszłość. Pamiętam, że jak przyszedłem do klubu pierwszy raz, to jeszcze na terenie Elektrowni stały dwie motorówki do remontu.

W owym czasie mój dawny klub LPŻ (przekształcony w międzyczasie w Ligę Obrony Kraju – LOK) już był w stanie daleko posuniętej degrengolady. W swojej działalności w „Energetyku” „konkurowaliśmy“ z Ogniskiem Sportów Wodnych TKKF „Zamech”. Celowo zaznaczyłem „cudzysłów“, bo mecenat Zamechu był imponujący i inne elbląskie przedsiębiorstwa nie były w stanie mu dorównać. Początkowo zamechowcy mieli swoją siedzibę tam, gdzie dziś funkcjonuje przystań kajakowa. Dopiero budowa najpierw mostu kolejowego, a później Unii Europejskiej (skaczemy dość mocno w przyszłość), niejako zmusiła ich do przeprowadzki do dzisiejszej siedziby. Przyczyna była dość prozaiczna: przepłynięcie pod mostami wymagało położenia masztu na jachtach, co w praktyce przekreślało użyteczność byłej przystani TKKF-u.

Wracamy do moich początków w Energetyku. W 1968 roku, kiedy wróciłem do Elbląga, swojego miejsca w żeglarskim światku szukali też koledzy z rozwiązanego klubu LOK. Część powędrowała do TKKF „Zamech“, część przytuliła się ze mną do Energetyka.

 

- Jaki to był klub?

- Niewielki. Kameralny, o czym przesądzała już sama lokalizacja przystani. Mieliśmy starego poniemieckiego szkierowca o wdzięcznej nazwie „Poganin“. Czasem przekornie mówiliśmy, że skoro poganin, to pewnie nieochrzczony. Do Elbląga trafił w dość niecodziennych okolicznościach. Po powstaniu „Energetyka” w 1947 roku klub wszedł w komitywę z Jachtklubem Polskim. Współpraca trwała tylko kilka miesięcy, później z różnych względów drogi się rozeszły. I właśnie poprzez te komitywę „Poganin” wraz z kilkoma mniejszymi jednostkami trafił do Elbląga, a po zakończeniu współpracy już tutaj został. To był chyba jedyny wówczas jacht „Energetyka”, który wypływał na Zalew, reszta skupiała się na wodach śródlądowych. Na pokład „Poganina” trafiłem, jako świeżo upieczony sternik jachtowy, jeszcze w czasach Ligi Obrony Kraju.

Kapitan Józef Wnuk, pracownik Elektrowni nie miał załogi i szukał w LOK-u załogantów. Skończyło się niestety tylko na rejsie do Krynicy, gdzie kapitan rozpoczął wczasy na plaży. Pływania prawie nie było, więc po kilku dniach z kolegą wróciliśmy już drogą lądową do domu. Innym rodzajem żeglarskiego bakcyla zostaliśmy widocznie zaszczepieni.

 

- Stosunkowo szybko został pan komandorem Energetyka.

Trochę mierziła mnie ta wegetacja, brak pomysłu na przyszłość. Chyba nieco zanadto marudziłem, więc mnie wybrali komandorem, żebym przestał ględzić, a zaczął robić coś konkretnego. Chciałem, żeby w klubie było więcej ludzi, więcej łódek, żeby można było pożeglować czymś więcej niż tylko „Poganinem”... Kilkanaście lat trwało to moje komandorowanie. Trochę szczęścia mieliśmy, trochę szczęściu pomogliśmy. Po drodze pojawiło się województwo elbląskie. Równocześnie rozbudzały się ambicje, żeby zrobić coś większego, pozyskać więcej sprzętu, przyciągnąć do klubu więcej młodzieży, pozyskać aliantów, „nadających na tych samych falach”, ludzi z wizją. I tutaj warto przypomnieć Edwarda Derengowskiego, pierwszego prezesa Elbląskiego Okręgowego Związku Żeglarskiego. Za cel wziął sobie doposażenie elbląskich klubów w sprzęt. W rezerwach budżetowych znaleziono stosunkowo spore pieniądze, podobno do końca z dyscypliną finansową w budżetówce to nie było zgodne. Rysiek Kostrzewa, który był wiceprezesem EOZŻ został członkiem „Energetyka” i zachęcił nas do fuzji z malutkimi klubami żeglarskimi działającymi przy zakładach komunalnych. Tadek Zaradkiewicz był szefem Zjednoczenia Przedsiębiorstw Komunalnych, a że był też wodniakiem, to rozumiał i podzielał nasze potrzeby. Do fuzji doszło, powstał Międzyzakładowy Klub Sportów Wodnych z większą siłą przebicia, jeżeli chodzi o dostęp do podziału flotylli nowych łódek, zakupionych ze środków budżetowych. Od Ryśka Kostrzewy już wiedzieliśmy, że do podziału będzie sporo. I tak się stało, na kei zrobiło się gęsto, mogliśmy przystąpić do szkolenia nowych żeglarzy. Powołaliśmy w klubie komisję egzaminacyjną certyfikowaną przez Polski Związek Żeglarski. Spora grupka młodych adeptów sztuki żeglarskiej uzyskała tą drogą pierwsze uprawnienia – żeglarza i sternika jachtowego.

 

- I tym sposobem doszliśmy do „Oceanu“.

- Przygoda życia. Było nas czterech: ja, Rysiek Kostrzewa, Alfred Użdawinis i Paweł Śliwiński. Wpadliśmy na szalony, wydawać by się mogło, pomysł zbudowania jachtu, na którym można by wypuścić się na morze. Wypłynąć z Zalewu, który stawał się dla nas odrobinę za mały. Zaczęliśmy budowę. Byliśmy na tyle ambitni, a może zuchwali, że nie chcieliśmy iść do Ogniska Sportów Wodnych TKKF Zamech, gdzie pewnie byłoby nam łatwiej. Oni już wtedy mieli „Misię” i „Szafira”, na których pływali m. in. na Morze Północne. A my chcieliśmy mieć coś własnego, dumę Energetyka. Projekt jachtu opracował Rysiek Kostrzewa, został on zaakceptowany przez Polski Rejestr Statków i pod nadzorem inż. Godlewskiego - inspektora PRS-u, mogła ruszyć budowa. Z całej naszej czwórki, to Rysiek miał największe doświadczenie żeglarskie, miał stopień jachtowego kapitana żeglugi bałtyckiej. Wyżej był tylko jachtowy kapitan żeglugi wielkiej.

Rysiek opracował teoretyczne linie kadłuba, szczegóły wychodziły i były rozpracowywane w trakcie budowy. Technologia musiała być dostosowana do warunków jakie wówczas były w naszym zasięgu. Ja dysponowałem w naszej maszoperii swoistym handicapem - byłem wtedy szefem warsztatu remontowego, dobrze wyposażonego w różnego typu obrabiarki, spawalnię, kuźnię, narzędziownie, itp. Przy pełnej aprobacie dyrekcji ówczesnej Elektrociepłowni, w którą przekształciła się Elektrownia, mogliśmy wykorzystywać te zasoby na potrzeby naszej „ministoczni”. Od Elektrociepłowni kupowaliśmy deficytowe materiały potrzebne do budowy. Osoby prywatne, z reguły, były pozbawione nawet szansy na kupienie deficytowych materiałów, co innego kiedy o taki zakup występowało przedsiębiorstwo. A my to odkupowaliśmy od Elektrociepłowni. Musieliśmy dbać o to, aby ze strony formalnej wszystko było w najlepszym porządku, bo „życzliwych“, którzy chętnie pobiegliby donieść komu trzeba, nie brakowało. Budowa trwała kilka lat. Jachtowi nadaliśmy imię „Ocean“. W 1979 roku został zwodowany i jeszcze rok trwały na nim prace wykończeniowe. Trzeba było go dopieścić, zrobić pewne korekty, jeżeli chodzi np. o trym, dopracować żagle, takielunek. Przygotowywaliśmy jacht i wyposażenie, pieniądze na rejs chowaliśmy przed żonami w skarpetach. I kiedy wydawało się, że już wszystko gotowe i można planować rejs, przyszedł grudzień 1981 roku. I cały nasz plan trzeba było odłożyć w bliżej niesprecyzowaną przyszłość. Ostatecznie nigdy na „Oceanie“ w morze nie popłynęliśmy.

 

- Dlaczego?

- Trzeba było zająć się codziennością, która w tych czasach była niełatwa. Ja jeszcze na poważnie wdałem się w nielegalną, bo innej wtedy nie było, działalność opozycyjną. Miałem rodzinę na utrzymaniu, pracę. Nie skarżę się, bo to był mój wybór. Koszty tego poniosła moja rodzina, poniosłem ja. Lata leciały, marzenia naszej maszoperii gdzieś się rozmyły. Ja byłem z nas najmłodszy. Koledzy zaczęli się wykruszać. Rysiek się rozchorował, już nie mógł być tak aktywny. „Oceanowi“ najwięcej czasu poświęcał Alfred, który prawie zamieszkał na jachcie. Ja miałem tego czasu zdecydowanie mniej. Zaangażowałem się w karierę menedżerską. Wtedy już trochę lepiej materialnie stałem i dogadałem się z Alfredem, że ja zajmę się finansową stroną utrzymania naszego „dziecka”, a on te pieniądze przeznaczy na potrzeby jachtu. To trwało kilka lat. Ryszard, niestety, przeszedł na tę „najdłuższą z wacht“. Potem, jego śladem, odszedł Alfred. Rozchorował się Paweł, któremu amputowano najpierw jedną, a potem drugą nogę. Na ostatnim naszym spotkaniu rozmawialiśmy z Pawłem na temat przyszłości „Oceana”. Nie miałem pomysłu na to, co z jachtem zrobić. Byłem zajęty karierą zawodową.. „Oceanem“ zajął się Mariusz Paul, pasierb Alfreda. Ja nie byłem w stanie...

To było nasze wspólne marzenie, całej naszej czwórki. Kiedy zabrakło członków naszej maszoperii, to już nie było to. Zniknęła ta magia towarzysząca powstawaniu jachtu – poczucie wspólnego celu, nasyconego altruizmem. Wiedziałem, że nie spełniły się nasze marzenia. Nasza czwórka nie popłynie razem w rejs na „jachcie naszych marzeń“. Straciłem do tej łódki serce.

Brakuje mi naszej maszoperii. „Ocean“ to była nasza kochanka. Dla niego „zdradzaliśmy“ żony, rodziny. Poświęcaliśmy pieniądze, czas (też pieniądze), które pewnie nasze rodziny chciałyby wykorzystać inaczej. Tak to się potoczyło. Z tym jachtem byliśmy bardzo emocjonalnie związani. To był jacht naszej czwórki. Bez nich – Rysia, Freda, Pawki - to nie jest ten „Ocean“.

Nie miałem moralnego prawa, aby go wykorzystywać do własnych celów. Coś ważnego ubyło z mojego życia. Bezpowrotnie. Bez nich ten jacht stracił duszę. Dziś „Oceanem“ nadal opiekuje się Mariusz. Opiekuje się dobrze i jestem mu za to wdzięczny. Stopy wody „Oceanie”!

 

- Lata 90. w żeglarstwie przyniosły dużą zmianę.

- Kiedyś życie społeczności klubowych opierało się jednostkach klubowych. Dziś... to parkingi dla jednostek prywatnych. Nie mówię, że to źle. Pod pewnymi względami to znakomicie: świadczy o tym, że materialnie społeczeństwo stało się bardziej zamożne, stać je na prywatne jachty, motorówki. Ale atmosfera współpracy, pomocy wzajemnej i bezinteresowności gdzieś zaniknęła. Obawiam się, że bezpowrotnie.. To chyba najważniejsza zmiana, obserwowana powszechnie w latach 90. i kolejnych. Czy tylko w żeglarstwie? Ciśnie się na język określenie: merkantylizm. Nie chcę tutaj oczywiście nikogo krzywdzić. Mentalność ludzi się zmieniła, wraz z radykalnym rozrostem palety możliwości „zainwestowania” ich własnej energii, aspiracji, zasobów. Nie nagle, bo to jest proces. Raczej nieuchronny. Nie chcę więc diabolizować - to jest normalna kolej rzeczy. Zmienił się model gospodarki, możliwości finansowe, kwitnie komercjalizacja, także w sporcie. My, mam na myśli starszych wiekiem żeglarzy, czasami zżymamy się, że tamta atmosfera już nie wróci, ale trzeba też dostrzec pozytywy. Nastąpił kolosalny postęp jakościowy, jeżeli chodzi o warunki do uprawiania żeglarstwa: sprzęt, mariny, możliwości rejsów po świecie. Ja dopiero teraz, praktycznie rzecz biorąc, będąc na emeryturze rozkwitam żeglarsko. Wcześniej byłem bardziej zaangażowany w prace menedżerskie, dziś mogę sobie pozwolić na 2-3 dłuższe rejsy w trakcie sezonu, w różne rejony, dostępne za młodu wyłącznie na stronicach wspomnianego miesięcznika „Poznaj Świat”. Były więc już zmagania z Atlantykiem w archipelagu Wysp Kanaryjskich, Morze Północne i sakramenckie mielizny Kanału La Manche, i zjawiskowe obrazy dalekich , północnych norweskich fiordów, i gorące wybrzeża Hiszpanii, i zniewalające widoki dalekich, ośnieżonych szczytów Alp, oglądane na M. Liguryjskim z pokładu „Pogorii”, i Adriatyk, M. Jońskie, Egejskie. I zawsze Bałtyk – tak bliski, a tak pusty… Bez naszej czwórki na „Oceanie”. Odpłynęli Koledzy - do Hilo…

 

- To zakończmy naszą rozmowę garstką wspomnień z rejsów.

- Najpiękniejsze: spełnienie żeglarskiego marzenia i rejs na „Darze Młodzieży”. Akademia Morska w Gdyni współpracuje z podobną uczelnią w Hiszpanii, która nie posiada własnego żaglowca szkoleniowego. W związku z czym, Hiszpanie czarterują od Polaków „Dar Młodzieży” i zabierają go z Antwerpii w jedno-, dwumiesięczne oceaniczne rejsy. Ale z Gdyni do Antwerpii trzeba jednostkę dostarczyć. I właśnie w takim rejsie miałem okazję uczestniczyć. Pływałem na dużych żaglowcach: „Generale Zaruskim”, „Pogorii”, „Zawiszy Czarnym”, ale... Dar to jest Dar. Legenda! Płyniemy do Antwerpii, wyszliśmy z Gdyni, kierujemy się gdzieś mniej więcej na Karlskronę. Dar pod pełnymi żaglami, w baksztagu. Słoneczko świeci, wiatr 2 - 3 Beauforta, niemal bezchmurne niebo. Skończyłem wachtę, zbiegam do kubryku, przebieram się... I nagle czuję, że pokład w kubryku się przechyla 10 - 15 stopni. No! Żeby tę fregatę tak przechylić, to musi bardzo mocno dmuchać. Wybiegam na pokład zobaczyć, co się stało i widzę... nadal słoneczna pogoda, bezchmurne niebo, a wichura „łeb urywa”. I tylko I oficer stoi w rozkroku i patrzy się na fokmaszt. Patrzę i ja... a tam górny marsel w strzępach. Chłopaki już byli na rejach zrobić klar. Wiatr tak na oko 10 Beauforta. Log wskazywał, że statek pędzi z prędkością ponad 10 węzłów. Jak na niego to galop - normalnie pod żaglami rozwija około trzech do sześciu. Nikt nie wiedział co się stało. Próbowałem rozwikłać tę zagadkę, studiując fachową literaturę - nie udało się do tej pory. Sztorm z jasnego nieba! I druga sytuacja, z tegoż rejsu, też z „Darem Młodzieży” w roli głównej. Przy pięknej pogodzie przypływamy na redę w Antwerpii, wchodzimy pod pełnymi żaglami na kotwicowisko, zapełnione przez kilkanaście kotwiczących, dużych i bardzo dużych statków, oczekujących na pilota. Manewrujemy, przebrasówka, roboty huk! I… na chwilę wszyscy nieruchomieją: odzywają się kolejno syreny kotwiczących statków. Salutują naszej „Białej Fregacie”! Coś ściska w gardle. A tu leci „opeer” od oficerów: „Do roboty!” Pooszła kotwica, chłopaki na rejach sprzątają żagle. A syreny nadal ryczą. Cóż to takiego gra w duszach, sercach marynarzy na mostkach stalowych transoceanicznych statków, że kłaniają się białym żaglom rozpiętym dumnie na masztach „Białej Fregaty”? Do tej pory na wspomnienie tej chwili ogarnia mnie wzruszenie. Coś pięknego. Od razu rusza w galop wyobraźnia i przed oczami staje obraz uskrzydlonych starych żaglowców witających się na morzu, oddających sobie honory, banderą. To piękne, że właśnie na żaglowcach tradycyjny ceremoniał banderowy jest nadal kultywowany. To robi niesamowite wrażenie i ściska za serce. Żaglowce – oby żyły wiecznie!

 

- Dziękuję za rozmowę

rozmawiał Sebastian Malicki

Najnowsze artykuły w dziale Sport

Artykuły powiązane tematycznie

Zamieszczenie następnej opinii do tego artykułu wymaga zalogowania

W formularzu stwierdzono błędy!

Ok
Dodawanie opinii
Aby zamieścić swoje zdjęcie lub avatar przy opiniach proszę dokonać wpisu do galerii Czytelników.
Dołącz zdjęcie:

Podpis:

Jeśli chcesz mieć unikalny i zastrzeżony podpis
zarejestruj się.
E-mail:(opcjonalnie)
  • Jak to Skaldowie śpiewali - wspomnienia są zawsze bez wad.
  • Marian Paździoch
  • Co najbardziej lubią prawdziwi żeglarze? Prawdziwi żeglarze najbardziej lubią szlifowanie! :) Ciekawa opowieść. Pozdrawiam
    Zgłoś do moderacji     Odpowiedz
    14
    0
    wodnikszuwarek(2022-11-27)
  • I to się nazywa prawdziwa pasja!
    Zgłoś do moderacji     Odpowiedz
    12
    1
    rocker(2022-11-27)
  • Ja tu wchodzę!
    Zgłoś do moderacji     Odpowiedz
    2
    0
    Krzysio(2022-11-27)
  • bajka o czerwonym k....
  • Miło czytać że ktoś spełnia swoje marzenia
    Zgłoś do moderacji     Odpowiedz
    6
    0
    Dariusz888(2022-11-27)
  • Fajny wywiad, szczególnie dla tych, którzy powąchali trochę żeglarskiej przygody. Ekstra Panie Tadeuszu. Jeszcze tylko dodam, że także miałem zaszczyt pracować z Panem Płotką, a dokładnie Leonem Płotką i sprostowanie - nie był autochtonem. Był z pochodzenia Kaszubą i jego rodzinne strony to okolice Gdyni. Ale rzeczywiście był wybornym szkutnikiem, a jeszcze przed wojną pływał na ms "Batorym", na którym był cieślą okrętowym. Pan Leon odszedł 30 stycznia 1986 roku w wieku 80-ciu lat. Jego grób, który czasem odwiedzam, znajduje się na Cmentarzu Komunalnym Agrykola w Elblągu. Jeszcze wielu fajnych rejsów Panie Tadeuszu.
  • Dziękuję Panu za tak miłe wspomnienia. Dla taty Ocean był bardzo ważny. Szacunek ogromny, że daliście radę go zbudować. A ile zdjęć na jego tle turyści w Krynicy zrobili
  • Czy ktoś ma wiedzę co dało się z pieknym jachtem 80 m żagla stalowy kadłub Rybitwa. Ostatnio byl wiele lat temu na kanale widziany kolo hali ZAS przy Warszawkiej. Kiedyś nalezal do LOK i miał go opieką kolega Andrzej Marszał. Potem zginął z oczu?
    Zgłoś do moderacji     Odpowiedz
    0
    0
    Jordan(2022-11-27)
  • @Janusz S. - Dziękuję Panie Januszu za to istotne sprostowanie. Z Panem Płotką dzieliła mnie tak znaczna wówczas różnica wieku, że nie miałem czelności pytać go o biograficzne szczegóły. A w potocznej opinii klubowego "narybku" przylgnęła do niego etykietka "autochtona" i tak pozostało w mojej pamięci. Jeszcze raz dziękuję i pozdrawiam. Jeszcze więcej fajnych rejsów Panie Januszu!
  • Droga redakcjo bardzo lubię czytać wywiady z mieszkańcami naszego miasta, którzy tworzyli i tworzą historię Elbląga w każdej dziedzinie naszego życia. Zapewne jest jeszcze więcej mieszkańców od których możemy dowiedzieć o tworzącym się życiu w powojennym Elblągu. Piękna historia opowiedziana przez Tadeusza mówi o wielkiej miłości do Żeglarstwa, i zaangażowania mimo wielkich trudności w rozwijaniu swoich pasji, dlatego zaśpiewam Gdzie ta keja a przy niej ten jacht..... Gładkie morze nie wyszkoliło dobrego żeglarza. Zdrowia życzę i przychylnych wiatrów.
    Zgłoś do moderacji     Odpowiedz
    3
    0
    PIOTR KŁOSOWSKI(2022-11-27)
Reklama