Próbowaliście dotrzeć kiedyś na Księżyc? Nie? A on spróbował. I choć ten ogromny dystans musiał rozłożyć na raty, od ośmiu lat nie ustaje i nadal jest w podróży. Dotrze tam najprawdopodobniej 15 listopada. Dlaczego właśnie wtedy? Przeczytajcie sami.
Wyruszył na księżyc dokładnie 1 stycznia 2011 roku i wszystko wskazuje na to, że swój plan ukończy już całkiem niedługo. Dziś do ukończenia dystansu zostało mu jedynie 12 tys. km. - Zakończenie projektu zaplanowałem na 15 listopada w parku astronomicznym we Fromborku, ponieważ dokładnie tego dnia o godz. 9.30 księżyc będzie się znajdował w odległości od ziemi 384 403 km – mówi Robert Woźniak. - Dziś mam już na liczniku 372 tys. km.
Robert Woźniak na rowerze spędza codziennie minimum cztery godziny, wstaje codziennie o godz. czwartej, a już o piątej wyrusza w trasę, naokoło do pracy. - Jeżeli pracuję, jeżdżę po okolicy, 100 km - 150 km za miasto – opowiada. - Jeżeli mam dzień wolny, wyjeżdżam w Polskę. W czasie urlopu jeżdżę po całej Polsce. A jak mam wolny weekend, mogę sobie pozwolić na jazdę przez całą dobę i robię w ciągu weekendu tysiąc km. Z reguły w ciągu 10 miesięcy udaje mi się przejechać dystans 40 tys. km, czyli tyle, ile potrzeba na okrążenie ziemi.
Jak mówi pasjonat dwóch kółek, pomysł przejechania dystansu z ziemi na księżyc stał się dla niego motywacją do tego, by jak najwięcej czasu spędzać na rowerze. - 500 km w ciągu doby to dla mnie żaden dystans – mówi. - To nie jest wysiłek. Kiedyś owszem dystans 300 km był dla mnie wyzwaniem. Trzeba było wstać bardzo wcześnie, jechać cały dzień a potem skorzystać z noclegu. Wtedy taki dystans dawał do myślenia, ale jeśli potem takich dystansów zrobiłem w ciągu roku 100, to już przestało być dla mnie wyzwaniem.
Rowerzysta szukał dla siebie w międzyczasie nowych podmotywacji. I wtedy właśnie kolega podsunął mu pomysł, by dojechał do wszystkich ulic Księżycowych w Polsce. A jest ich ponad 230. - Jeżeli taka ulica powstawała w międzyczasie np. w Jeleniej Górze, jechałem na tę ulicę – mówi Robert Woźniak. - Pojechałem, zobaczyłem, pobyłem na niej i przyjechałem z powrotem. Było to urozmaicenie jazd, bo już nie wiedziałem, gdzie mam jechać. W Warszawie byłem już kilkanaście razy w tym roku, w Gdańsku kilkadziesiąt. Szukałem więc nowych inspiracji. Pomyślałem wtedy, że skoro mam przebyć dystans jak stąd do księżyca, to może odwiedzę wszystkie ulice Księżycowe – dodaje. - Te najnowsze powstają przeważnie na nowych osiedlach domków jednorodzinnych. Jest też sporo starszych, jak ta w Sopocie, ładna ze starymi kamienicami. Najbliżej jest w Malborku, co mnie zadziwiło.
Robert Woźniak jest właścicielem aż siedmiu jednośladów, bo jak mówi, na jednym rowerze, na księżyc dojechać się nie da. - Mam rower Wigry 3, który służy tylko do wersji "patataj", czyli jeżdżenia po mieście – wylicza. - Mam dwa rowery górskie i cztery szosowe, na których jestem w stanie przejechać 500-600 km w ciągu doby. Każdy rower służy do czegoś innego, przeznaczony jest do innego stanu nawierzchni, innego rodzaju terenu. A czemu mam ich aż tyle? Muszę tyle mieć. Nie mogę mieć jednego roweru szosowego. Rowery trzeba naprawiać, konserwować. Gdy dochodzi do uszkodzenia, wypadku czy zmęczenia materiału, muszę mieć coś w zastępstwie.
Na pytanie, jaki cel sobie wyznaczy, gdy już dojedzie na księżyc, odpowiada: - Trzeba będzie wymyślić nowy. Dystans ten wcale nie wydaje się aż tak długi, gdy się go rozłoży na tyle lat. Problem polegał głównie na tym, by wytrzymać w postanowieniu. Jeżdżę bez względu na pogodę. Od kilku lat pobudka o czwartej nad ranem, z domu wyjeżdżam o piątej i jadę naokoło do pracy. W 2016, 2017 i 2018 roku miałem trzy poważane wypadki na rowerze. W 2016 r. wpadłem w dziurę, w 2017 r. przejechał mnie samochód, w 2018 potrącił mnie samochód. Wszystko skończyło się dobrze, ale kto wie, być może już dawno siedziałbym na Księżycu i lemoniadę popijał – śmieje się. - Trzeba przyznać, że to niebezpieczny sport. A kierowcy traktują nas, rowerzystów jak intruzów, a przecież są oni obok pieszych najsłabszymi użytkownikami ruchu. Zdarzają się kierowcy życzliwi, którzy przepuszczają, mimo że to oni mają pierwszeństwo, ale są to naprawdę wyjątki, dwie, trzy osoby w skali roku.