
- Jako, że byliśmy od naprawiania lotnisk, to jeździliśmy tam, gdzie akurat byliśmy potrzebni. Asfalt i beton koroduje, to niemal stale trzeba naprawiać, poprawiać... Półżartem można powiedzieć, że droga startowa (w przypadku lotnisk wojskowych jest droga a nie pas startowy), to taka trochę szersza jezdnia - mówi starszy chorąży sztabowy rezerwy Dariusz Baran, który służył w 14 batalionie remontu lotnisk w Elblągu. Wspominamy czasy służby i pokazujemy zdjęcia prezentujące jak koszary przy ul. Lotniczej wyglądały, kiedy były użytkowane przez żołnierzy.
- Jak Pan trafił do Elbląga?
- W 1991 r. skończyłem Szkołę Chorążych Wojsk Inżynieryjnych. Zaczynałem we Wrocławiu, kończyłem w Brzegu. To była dobra szkoła, ale i też przesiew w ciągu trzech lat był ogromny: 4 kandydatów na miejsce, zaczynało nas 156, ukończyło tylko 71. Po promocji dostałem przydział do 14. batalionu budowy lotnisk w Elblągu. W 1999 r. przeformowali nas w batalion usuwania zniszczeń lotniskowych, 10 lat później w batalion remontu lotnisk. A w 2010 r. jednostkę rozformowali. Nasz bliźniak - 16 Jarociński Batalion Remontu Lotnisk, funkcjonuje do dziś. Jako świeżo upieczonemu młodszemu chorążemu było mi obojętne, do jakiej jednostki trafię. Elbląski Batalion cieszył się dobrą opinią i całe moje wojskowe życie w nim spędziłem. Prawie 26 lat do rozformowania.
- Pamięta Pan pierwszy dzień?
- Za bardzo nie wiedziałem, gdzie mnie wysłali. Do zadań Batalionu należało, w wielkim skrócie: dbanie o należyty stan lotnisk wojskowych w północnej Polsce. Pierwszego dnia w jednostce oprowadzali mnie po terenie, pokazywali, gdzie co jest. Zapoznanie z terenem służby. Trafiliśmy do warsztatu, a tam major w otoczeniu żołnierzy służby zasadniczej walił młotem, żeby zdjąć oponę ze Stara. Pomyślałem, że jak tu major młotem macha, to co przygotowali dla mnie? W mieście spotkałem generała Bolesława Nieczuja - Ostrowskiego. Pan generał w mundurze i z siatką wracał z zakupów. Oddaliśmy sobie honory. Pomyślałem: co to za miasto? Adiutantów tu nie mają? Generał sam musi po zakupy chodzić?
- Dobrze się tu służyło?
- Dobrze. Przeszedłem przez wszystkie stopnie, jakie mogłem zdobyć w korpusie chorążych: od młodszego chorążego do starszego chorążego sztabowego. Niemal całe życie wojskowe byłem dowódcą plutonu, z niewielkim epizodem w roli szefa kompanii. Całe życie na pododdziale szkoliłem żołnierzy. Dużym wydarzeniem było wejście Polski do NATO i okres, w którym nasz Batalion starał się o certyfikację w ramach jednostki Sojuszu. Bardzo intensywne szkolenie, dla nas wiele rzeczy było nowych. To był ten pierwszy, pionierski okres. Dla dzisiejszych żołnierzy, być może nic szczególnego, dla nas o było wydarzenie, że nasza jednostka wchodzi w struktury NATO.
- Pierwsze skojarzenie na temat batalionu to ci, którzy wybudowali kopiec papieski. Ale to nie wszystko?
- Z takich działań dla mieszkańców, to warto wymienić pomoc przy budowie kościoła przy ul. Łódzkiej na Zatorzu, przy budowie Szpitala Wojewódzkiego przy ul. Królewieckiej. Oczywiście, kopiec papieski to też „nasza zasługa“. Pomagaliśmy też w trakcie tzw. cofki na rzece Elbląg, kiedy trzeba było nosić np. worki z piaskiem... To tyko kilka przykładów, żołnierze nie żyją w próżni i czasami pracują na rzecz cywili.
- A z takich działań stricte wojskowych?
- Jako, że byliśmy od naprawiania lotnisk, to jeździliśmy tam, gdzie akurat byliśmy potrzebni. Asfalt i beton koroduje, to niemal stale trzeba naprawiać, poprawiać... Półżartem można powiedzieć, że droga startowa (w przypadku lotnisk wojskowych jest droga a nie pas startowy), to taka trochę szersza jezdnia. Do tego mamy infrastrukturę, która zapewnia funkcjonowanie lotniska. Drugim aspektem było szkolenie do tego, aby w razie działań wojennych szybko odbudowywać lotniska. Jeździliśmy więc na poligony, na różne lotniska i nie tylko. Różne to miało formy: czasami były to dłuższe wyjazdy, czasem krótsze. Przeważnie od maja do października. 18 lat tak jeździłem... rok w rok.
- Jakieś lotnisko szczególnie utkwiło w pamięci?
- Powidz. Moim zdaniem najciekawsze lotnisko wojskowe w Polsce. Jest tam najdłuższa droga startowa w Polsce. Wywarło na mnie największe wrażenie. Bardzo ciekawym lotniskiem są gdyńskie Babie Doły, na których droga startowa kończy się tuż przed Zatoką Gdańską. Byliśmy na lotniskach zapasowych, utrzymywanych przez wojsko. Ruchu tam nie było prawie żadnego, generalnie odbywały się tylko ćwiczenia. Często w głębokiej leśnej głuszy, do najbliższej miejscowości było 30 kilometrów. Wyjazdy na poligony to było nasze życie. W swoim gronie przebywaliśmy 24 godziny na dobę. I trzeba było się dotrzeć. Nie można było się obrazić i pojechać do domu. Przez kilka miesięcy „skazani na siebie“ poznaliśmy się jak „łyse konie“. Śmialiśmy się, że koledzy znają nas lepiej niż żony.
- Podczas swojej służby widział Pan przemianę wojska z armii z poboru w stronę armii w pełni zawodowej.
- Kiedy zaczynałem, miałem w plutonie żołnierzy z obowiązkowej zasadniczej służby wojskowej. Potem pobór zawieszono, pojawiła się służba nadterminowa, kontraktowa, w końcu zawodowa. Wszystkie te szczeble przeszedłem. To były ciężkie zmiany, inaczej pracuje się z żołnierzem, który do wojska trafił z poboru, często nie chciał tu trafić i czekał tylko końca, a inaczej z ludźmi, którzy do wojska przyszli na ochotnika, mniej więcej wiedząc, czego mogą się spodziewać.
- Łatwiejsza służba była na początku lat 90. tych, kiedy trafił Pan do Elbląga, czy kiedy odchodził Pan do cywila w 2010 r.?
- Zdecydowanie początek. Wszystko było jasne i opisane w regulaminach. Wiadomo było co można, czego nie można. Później coraz więcej zależało od tego jak kto interpretował przepisy. To oczywiście moje zdanie, ktoś może mieć inne. Z drugiej strony, to też czas humanizacji wojska.
- Humanizacji czyli?
- Odejścia od tzw. „fali“ w wojsku. Generalnie chodziło o wzrost empatii w kierunku żołnierza. Proces szkolenia, to nie jest taka prosta sprawa, jak się z pozoru może wydawać. Można to robić na dwa sposoby. Pierwszy: oparty na strachu, w ten sposób osiąga się stosunkowo szybko wysokie efekty, ale jak tylko strach mija, to żołnierz zapomina czego się nauczył. Druga metoda opiera się na tłumaczeniu co i dlaczego. Wyszkolenie żołnierza trwa dłużej, ale i dłużej on tę wiedzę zapamięta. Do tego właśnie dążyła humanizacja. I tu doszło do pewnego paradoksu. W związku z systematycznym skracaniem obowiązkowej służby wojskowej, zaczęło brakować czasu, aby tego żołnierza wyszkolić porządnie. A jeżeli żołnierz z poboru nie chciał się nauczyć, to już w ogóle był czas stracony, zarówno dla niego jak i dla nas.
- Pan był również świadkiem zmian, jakie na Zatorzu zachodziły w tym czasie. Za torami, niby jeszcze Elbląg, ale prezydent miasta musiał słuchać co do powiedzenia miał dowódca garnizonu. Potem pojawiało się coraz więcej cywilów.
- Może i tak było we wcześniejszych latach, ale jak ja zaczynałem służbę już tego nie było. Na początku z domu do jednostki szło się w mundurze. Potem ten obowiązek zniesiono, żołnierze mogli poza służbą chodzić po mieście po cywilnemu. Środowisko wojskowe było odbierane jako dość szczelne. Wszystkie, bo przy ul. Lotniczej były w jakiś sposób związane z wojskiem. Mieszkali tam żołnierze zawodowi lub jego rodzina, w przypadku kiedy żołnierz zawodowy zmarł. „Wojskowość“ czuło się na każdym kroku.
- W 2010 r. Batalion rozformowano. Dlaczego was, a nie jednostkę z Jarocina?
- Zapadła decyzja o redukcji liczby żołnierzy i likwidacji niektórych jednostek. Dlaczego padło na nas, a nie na Batalion z Jarocina? Nie wiem, mogę się tylko domyślać. Może oni mieli lepsze dojścia do osób decyzyjnych? Część żołnierzy poszła do cywila, m. in. ja. Co prawda dostałem propozycję służby jako dowódca plutonu wartowniczego na poznańskich Krzesinach. Moim zdaniem, to było stanowisko dla młodego żołnierza zaraz po szkole. Odmówiłem, poszedłem do cywila, dwa lata mi zostało do osiągnięcia pełnej emerytury wojskowej. Największa grupa naszych żołnierzy trafiła na lotnisko w Malborku. Sprzęt pojechał do innych jednostek, albo do magazynów wojskowych. Jak zdawaliśmy teren, wszystko musiało być na najwyższym poziomie. W dobrym stanie technicznym, np. wymienialiśmy w koszarach uszkodzone klamki, do każdego zamka musiały być po trzy klucze.
- W momencie, kiedy było wiadomo, że jednostka pójdzie do likwidacji, wpadł Pan na pomysł, żeby zrobić zdjęcia koszarom. Dziś te zdjęcia można uznać za historyczne, ten teren wygląda już zupełnie inaczej.
- Fotografią zajmowałem się już wcześniej. Lubiłem robić zdjęcia. I kiedy dowiedziałem się, że jesteśmy przeznaczeni do rozformowania, pomyślałem, że trzeba ten nasz teren uwiecznić na fotografii. Nie wiedzieliśmy wtedy, co się stanie z nim w przyszłości. Robiąc te zdjęcia zdawałem sobie sprawę, że fotografuję świat, który za chwilę odejdzie do historii. Nie ma co tego trzymać w szufladzie, niech ludzie oglądają, jak to kiedyś wyglądało. A wyglądało zdecydowanie lepiej.