
Pierwsze dźwięki zapisał na serwetkach u Bliklego. Niezwykle lubi lata trzydzieste ubiegłego wieku, skąd czerpał motywy muzyczne do swej kompozycji. Rozmawiamy ze światowej klasy dyrygentem Jerzym Maksymiukiem, który dziś poprowadzi Elbląską Orkiestrę Kameralną, i jego żoną Ewą Maksymiuk.
Dziś (11 maja o godz. 19) kolejny koncert Elbląskiej Orkiestry Kameralnej. W dodatku koncert szczególny. Odbędzie się w Teatrze im. Sewruka, a muzyka będzie towarzyszyła projekcji filmu „Mania. Historia pracownicy fabryki papierosów”. To niemy film z 1918 roku z Polą Negri. Kompozytorem muzyki jest Jerzy Maksymiuk, który osobiście poprowadzi elbląska Orkiestrę. Będzie to dopiero drugi pokaz tego filmu z muzyką Jerzego Maksymiuka w Polsce, wcześniej prezentowano go tylko Warszawie, Paryżu, Madrycie, Londynie, Kijowie i Berlinie.
Wczoraj w przerwie między próbami rozmawiałem z Jerzym Maksymiukiem i jego żoną Ewą, która towarzyszy mu w artystycznych podróżach.
Piotr Derlukiewicz: – Jak film i muzyka przyjmowane były w stolicach Europy?
Ewa Maksymiuk: – Za granicą podkreślano, że taką ilość różnorodnej muzyki mąż pomieścił w tej swojej kompozycji, w tej partyturze. W tych ośrodkach pokazy były bardzo dobrze przyjmowane, a w większości przypadków Polacy stanowili nieliczną część publiczności. Np. we Francji publiczność stanowili prawie wyłącznie Francuzi.
– Pola Negri zrobiła za oceanem wyjątkową karierę. Musiała być wyjątkową aktorką, kobietą...
– Ewa Maksymiuk: – Na pewno tak, choćby ta ilość kochających ją mężczyzn – Rudolf Valentino, Fiodor Szalapin, Albert Einstein, także Charlie Chaplin... Ona miała w sobie jakiś magnez, choć przyznam, że ten film specjalnie nie wyjaśnia, dlaczego tak było.
– Nie wyjaśnia?
Ewa Maksymiuk: – Ten film na pewno zainteresuje filmoznawców, bo wszystko jest inaczej niż w amerykańskich filmach Poli Negri. Gra prostą dziewczynę, która pracuje w fabryce wyrobów tytoniowych i dopiero przez reklamę, w której występuje, wchodzi w wielki świat. Na pewno nie ma w nim, przynajmniej na początku, tych wspaniałych strojów, futer, nie ma tego uwodzenia. Nie gra kobiety fatalnej, tylko odwrotnie – kobietę, która kocha prawdziwie.
– Pan, komponując muzykę, starał się zmieścić w stylistyce epoki?
Jerzy Maksymiuk: – Tak, dokładnie w latach trzydziestych XX wieku. Ja niezwykle lubię te lata, nawet kolor – turkusowy. Jest według mnie najbardziej charakterystycznym dla tej epoki i bardzo lubię ten kolor...
Ewa Maksymiuk: – W tej muzyce widać umiłowanie epoki, to prawda. Ale podstawową sprawą było to, że jest to film niemy i muzyka musiała stanowić uzupełnienie filmu – żeby utrzymać zainteresowanie odbiorców od początku do końca. Wydaje się, że to się udało. Teoretycznie mógł napisać samą muzykę współczesną, ale on to połączył...
Jerzy Maksymiuk: – Są tutaj charlestony, tanga, walce... walc boston, taki bardzo wolny... Sam je grałem w kawiarniach, bo tak zaczynałem. Jak był walc boston, gasiło się światło i pary się przytulały...
Ewa Maksymiuk: – No właśnie, to, co pomogło mu w pisaniu, to dwie rzeczy, poza samą kompozycją, którą studiował. Fakt, że napisał bardzo dużo muzyki filmowej oraz to, że zaczynał od grania w kawiarniach, jako student, czyli pewną muzykę przetworzył sobie jako pianista.
– A w których kawiarniach grywał światowej klasy dyrygent?
Jerzy Maksymiuk: – W Jastarni.
– Dużo czasu zajęło Panu napisanie muzyki do „Mani”?
Ewa Maksymiuk: – Opowiem pewną anegdotę. Długo nie było wiadomo, czy będą pieniądze na te koncerty i ile ich będzie, na jak zespół ma to być muzyka. Czy na 60-osobową orkiestrę, czy na harfę i fortepian? Więc on nie pisał. Gdy już się okazało, że pieniędzy nie będzie wiele, najwyżej na zespół kameralny, zaczęłam się denerwować, że muzyki wciąż nie ma. Ja wiem, że to nie była jego wina, ale trochę to trwało. No i kiedyś mi zniknął, poszedł sobie do Bliklego, więc dzwonię z awanturą, że nie pisze. Mąż wraca – Blikle daje do kawy takie okrągłe serwetki – pokazuje: jedna serwetka zapisana, druga, trzecia... Te najważniejsze motywy skomponował gdzieś, przy okazji, ma wielką umiejętność pisania melodii.
Jerzy Maksymiuk: – Muzyka popularna tamtych lat to była ładna muzyka. Taka szlachetna...
– A ta bardziej żmudna część pracy odbywała się w domu?
Jerzy Maksymiuk: – Tak, tak. Bo trzeba była, żeby ona „przylegała” do filmu. Jak się scena zmienia, to muzyka albo łączy kolejne sceny, albo je różnicuje. Ale to było przyjemne, bo gdy piszę muzykę do współczesnych filmów, to tam wchodzą efekty dźwiękowe, wchodzą dialogi i tej muzyki w zasadzie czasami nie słychać. Tutaj miałem pole do popisu – jest tylko muzyka. To była wielka przyjemność. I bardzo zadowolony jestem z pracy z kolegami [Elbląską Orkiestrą Kameralną - PD]. To skomplikowana muzyka, nie jest taka łatwa. Są to melodie z lat trzydziestych, ale instrumentacja i harmonia, która towarzyszy temu, jest dość skomplikowana. Poza tym jest to jednak połączenie tamtej muzyki, z lat trzydziestych, ze współczesną i – jak słyszę – całkiem nieźle to wyszło.
Ewa Maksymiuk: – Chwalono to – ja to powiem, bo mężowi jest niezręcznie – że on, po pierwsze, wykorzystał swój bogaty warsztat instrumentacji, że nie jest to taka prosta instrumentacja, i że połączył... bo im dalej w las, to są tam pewne partie muzyki, którą można nazwać współczesną. Znawcy zaskoczeni byli, że w ogóle można tak płynnie przechodzić od tanga do muzyki współczesnej.
– Życzę wspaniałego koncertu i mam nadzieję, że wkrótce znowu zobaczymy Pana w Elblągu.
Jerzy Maksymiuk: – Myślę, żeby tu, w Elblągu, jakiegoś Mozarta zadyrygować. Orkiestra się rozwija, dobrze nam się pracuje... Oczywiście ma swoje kłopoty, bo przede wszystkim za mało jest muzyków, za mały skład. Brakuje instrumentów dętych, więcej powinno być też skrzypiec. Ale życzę im jak najlepiej, bo potencjał mają niesamowity. Władze miasta to dostrzegają, ale mogłyby jeszcze bardziej...
Ewa Maksymiuk: – Dobrym przykładem są Tychy i orkiestra Marka Mosia, tam miasto z orkiestry uczyniło swoją wizytówkę. Gdyby się udało – bo potencjał tu jest – zrobić taką orkiestrową wizytówkę Elbląga... Bo ta Orkiestra Miasta Tychy, którą dyryguje pan Moś, wyjeżdża za granicę, towarzyszy Krzysztofowi Pendereckiemu... Chodzi o to, żeby władze Elbląga podtrzymać w tych dążeniach.
Więcej o koncercie.
Wczoraj w przerwie między próbami rozmawiałem z Jerzym Maksymiukiem i jego żoną Ewą, która towarzyszy mu w artystycznych podróżach.
Piotr Derlukiewicz: – Jak film i muzyka przyjmowane były w stolicach Europy?
Ewa Maksymiuk: – Za granicą podkreślano, że taką ilość różnorodnej muzyki mąż pomieścił w tej swojej kompozycji, w tej partyturze. W tych ośrodkach pokazy były bardzo dobrze przyjmowane, a w większości przypadków Polacy stanowili nieliczną część publiczności. Np. we Francji publiczność stanowili prawie wyłącznie Francuzi.
– Pola Negri zrobiła za oceanem wyjątkową karierę. Musiała być wyjątkową aktorką, kobietą...
– Ewa Maksymiuk: – Na pewno tak, choćby ta ilość kochających ją mężczyzn – Rudolf Valentino, Fiodor Szalapin, Albert Einstein, także Charlie Chaplin... Ona miała w sobie jakiś magnez, choć przyznam, że ten film specjalnie nie wyjaśnia, dlaczego tak było.
– Nie wyjaśnia?
Ewa Maksymiuk: – Ten film na pewno zainteresuje filmoznawców, bo wszystko jest inaczej niż w amerykańskich filmach Poli Negri. Gra prostą dziewczynę, która pracuje w fabryce wyrobów tytoniowych i dopiero przez reklamę, w której występuje, wchodzi w wielki świat. Na pewno nie ma w nim, przynajmniej na początku, tych wspaniałych strojów, futer, nie ma tego uwodzenia. Nie gra kobiety fatalnej, tylko odwrotnie – kobietę, która kocha prawdziwie.
– Pan, komponując muzykę, starał się zmieścić w stylistyce epoki?
Jerzy Maksymiuk: – Tak, dokładnie w latach trzydziestych XX wieku. Ja niezwykle lubię te lata, nawet kolor – turkusowy. Jest według mnie najbardziej charakterystycznym dla tej epoki i bardzo lubię ten kolor...
Ewa Maksymiuk: – W tej muzyce widać umiłowanie epoki, to prawda. Ale podstawową sprawą było to, że jest to film niemy i muzyka musiała stanowić uzupełnienie filmu – żeby utrzymać zainteresowanie odbiorców od początku do końca. Wydaje się, że to się udało. Teoretycznie mógł napisać samą muzykę współczesną, ale on to połączył...
Jerzy Maksymiuk: – Są tutaj charlestony, tanga, walce... walc boston, taki bardzo wolny... Sam je grałem w kawiarniach, bo tak zaczynałem. Jak był walc boston, gasiło się światło i pary się przytulały...
Ewa Maksymiuk: – No właśnie, to, co pomogło mu w pisaniu, to dwie rzeczy, poza samą kompozycją, którą studiował. Fakt, że napisał bardzo dużo muzyki filmowej oraz to, że zaczynał od grania w kawiarniach, jako student, czyli pewną muzykę przetworzył sobie jako pianista.
– A w których kawiarniach grywał światowej klasy dyrygent?
Jerzy Maksymiuk: – W Jastarni.
– Dużo czasu zajęło Panu napisanie muzyki do „Mani”?
Ewa Maksymiuk: – Opowiem pewną anegdotę. Długo nie było wiadomo, czy będą pieniądze na te koncerty i ile ich będzie, na jak zespół ma to być muzyka. Czy na 60-osobową orkiestrę, czy na harfę i fortepian? Więc on nie pisał. Gdy już się okazało, że pieniędzy nie będzie wiele, najwyżej na zespół kameralny, zaczęłam się denerwować, że muzyki wciąż nie ma. Ja wiem, że to nie była jego wina, ale trochę to trwało. No i kiedyś mi zniknął, poszedł sobie do Bliklego, więc dzwonię z awanturą, że nie pisze. Mąż wraca – Blikle daje do kawy takie okrągłe serwetki – pokazuje: jedna serwetka zapisana, druga, trzecia... Te najważniejsze motywy skomponował gdzieś, przy okazji, ma wielką umiejętność pisania melodii.
Jerzy Maksymiuk: – Muzyka popularna tamtych lat to była ładna muzyka. Taka szlachetna...
– A ta bardziej żmudna część pracy odbywała się w domu?
Jerzy Maksymiuk: – Tak, tak. Bo trzeba była, żeby ona „przylegała” do filmu. Jak się scena zmienia, to muzyka albo łączy kolejne sceny, albo je różnicuje. Ale to było przyjemne, bo gdy piszę muzykę do współczesnych filmów, to tam wchodzą efekty dźwiękowe, wchodzą dialogi i tej muzyki w zasadzie czasami nie słychać. Tutaj miałem pole do popisu – jest tylko muzyka. To była wielka przyjemność. I bardzo zadowolony jestem z pracy z kolegami [Elbląską Orkiestrą Kameralną - PD]. To skomplikowana muzyka, nie jest taka łatwa. Są to melodie z lat trzydziestych, ale instrumentacja i harmonia, która towarzyszy temu, jest dość skomplikowana. Poza tym jest to jednak połączenie tamtej muzyki, z lat trzydziestych, ze współczesną i – jak słyszę – całkiem nieźle to wyszło.
Ewa Maksymiuk: – Chwalono to – ja to powiem, bo mężowi jest niezręcznie – że on, po pierwsze, wykorzystał swój bogaty warsztat instrumentacji, że nie jest to taka prosta instrumentacja, i że połączył... bo im dalej w las, to są tam pewne partie muzyki, którą można nazwać współczesną. Znawcy zaskoczeni byli, że w ogóle można tak płynnie przechodzić od tanga do muzyki współczesnej.
– Życzę wspaniałego koncertu i mam nadzieję, że wkrótce znowu zobaczymy Pana w Elblągu.
Jerzy Maksymiuk: – Myślę, żeby tu, w Elblągu, jakiegoś Mozarta zadyrygować. Orkiestra się rozwija, dobrze nam się pracuje... Oczywiście ma swoje kłopoty, bo przede wszystkim za mało jest muzyków, za mały skład. Brakuje instrumentów dętych, więcej powinno być też skrzypiec. Ale życzę im jak najlepiej, bo potencjał mają niesamowity. Władze miasta to dostrzegają, ale mogłyby jeszcze bardziej...
Ewa Maksymiuk: – Dobrym przykładem są Tychy i orkiestra Marka Mosia, tam miasto z orkiestry uczyniło swoją wizytówkę. Gdyby się udało – bo potencjał tu jest – zrobić taką orkiestrową wizytówkę Elbląga... Bo ta Orkiestra Miasta Tychy, którą dyryguje pan Moś, wyjeżdża za granicę, towarzyszy Krzysztofowi Pendereckiemu... Chodzi o to, żeby władze Elbląga podtrzymać w tych dążeniach.
Więcej o koncercie.
PD