
- Nie jestem zagorzałym wrogiem wulgaryzmów. Sam nie używam szczególnie. Mam takie wrażenie, że bardziej groźne jest dehumanizowanie partnera w dialogu niż wulgaryzowanie swojego języka. Językoznawcy w różnych krajach i w różnych językach obserwują przesuwanie granicy pomiędzy tym co wulgarne, a co dopuszczalne - mówił prof. Michał Rusinek na spotkaniu w Bibliotece Elbląskiej. Dwie godziny minęły na anegdotach i całkiem poważnej rozmowie na temat kondycji języka.
Michał Rusinek – językoznawca, czujny obserwator i komentator zmieniającego się języka życia codziennego, autor książek dla dzieci i dorosłych - tak swojego gościa przedstawiała Biblioteka Elbląska. Michał Rusinek jest też bohaterem słynnej anegdoty, jak to do profesora dzwoni pani z banku i pyta się czy rozmawia z panem Michałem Rusinek. - Tak, ale ja się deklinuję. - A to zadzwonię później - odpowiedziała pracownica banku.
Jak się okazało, anegdota po pół roku doczekała się sequela. - Po pół roku zadzwoniła pani z tego samego banku i znów się pyta czy rozmawia z panem Michałem Rusinek. Na co odpowiedziałem, że oczywiście i poinformowałem panią, że jest bohaterką anegdoty o deklinacji. Na co pani odpowiedziała: „rozmowa jest nagrywana“. Może zrozumiała, że się depiluję, a nie deklinuję - opowiadał Michał Rusinek na spotkaniu w Bibliotece Elbląskiej.
O czym jeszcze mówił Michał Rusinek?
- o języku polityki
- To nie jest język, którym rozmawiają ze sobą panowie w garniturach, i co nas obchodzi język jakieś grupy zawodowej. Ale on przenika do naszego języka. Przykładem jest np. słowo uchodźca, które było używane w kontekście negatywnym. Ostatnio to się zmieniło, ale ludzie używali tego słowa w znaczeniu negatywnym. I to nie tylko dorośli, ale okazało się, że jest to największe przekleństwo, największa obelga wśród przedszkolaków. Można powiedzieć, że język polityki „przesączył się“ do języka dzieci. Dlatego uważam, że językowi polityki trzeba się szczególnie bacznie przyglądać. Politycy mówią do nas językiem, który nic nie wnosi. Do siebie warczą, albo się obrażają. Język polityki w naszym kraju jest w tej chwili podszyty zupełnie inną metaforyką niż w krajach demokracji liberalnej. Zauważyłem to dzięki znajomej, która jest tłumaczem i tłumaczy rozmowy polityków najwyższego szczebla. Opowiadała, że kiedy zaczęła swoja pracę wiele lat temu i w innej sytuacji politycznej, musiała się podszkolić w terminologii sportowej. Dlatego, że politycy w swoich rozmowach posługiwali się taką metaforyką. W krajach demokracji liberalnej wyobrażamy sobie politykę jako grę, która się odbywa na jakimś boisku, wg jakiś reguł. Potem, ktoś wygra wybory, ktoś je przegra, politycy podają sobie ręce, traktują się z szacunkiem. Natomiast, kiedy do władzy dochodzą populiści i trzymają się jej kurczowo i rządzą tak, „że po nich tylko potop“, to zmienia się też metaforyka. Moja znajoma tłumaczka mówiła, że musiała się podszkolić z metaforyki militarnej. Teraz nie traktujemy opozycji jako przeciwnika, tylko jako wroga. Jak potem można podać rękę wrogowi? Wroga należy zniszczyć. Nie mówiąc o tym, że po obu stronach [politycznego sporu - przyp. SM] pojawiają się pomruki dehumanizujące: kiedy naszego przeciwnika nie traktujemy już jako przeciwnika lub wroga, ale jako nieczłowieka: element animalny, ideologię, szarańczę, mohery, wilcze oczy, wilcze zęby. Można się z tego śmiać, ale ma to swoje konsekwencje. Wystarczy przypomnieć Rwandę. Skończyło się ludobójstwem, a zaczęło się od tego, że w radiu przedstawiciele jednej grupy etnicznej mówili o drugiej „karaluchy“ albo „żmije“ czyli stworzenia, które można be żadnych skrupułów wymordować. Jak się to skończyło, to Państwo wiedzą. Prawie milion ludzi zginęło.
- o wulgaryzmach
- Nie jestem zagorzałym wrogiem wulgaryzmów. Sam nie używam szczególnie. Mam takie wrażenie, że bardziej groźne jest dehumanizowanie partnera w dialogu niż wulgaryzowanie swojego języka. Językoznawcy w różnych krajach i w różnych językach obserwują przesuwanie granicy pomiędzy tym co wulgarne, a co dopuszczalne. Młodzi ludzie między sobą posługują się językiem, który dla mojego pokolenia byłby niedopuszczalny. A dla nich jest to język, powiedzmy, neutralny. Zamiast załamywać ręce, że padły brzydkie słowa, może trzeba się zastanowić dlaczego takie słowa padły, bo może wcale nie musiały paść.

- o feminatywach
- Ta dyskusja od wielu lat pojawia się w dyskursie publicznym. Obrońcy tradycji posługują się argumentami, że to ideologizacja, że [feminatywy - przyp. SM] wprowadzane są na siłę. W przedwojennej polszczyźnie nikogo one nie drażniły, to było najzupełniej naturalne. Jeżeli kobieta zajmowała stanowisko, to trzeba było znaleźć dla niej jakieś słowo i nie było z tym żadnego problemu. Na grobach powstańców styczniowych, jeżeli były to kobiety, mamy napis powstanka. Kiedy pojawiły się pierwsze parlamentarzystki, to jakaś gazeta zorganizowała plebiscyt , jaką formę żeńską utworzyć od słowa poseł. Były różne pomysły: poślini, moim ulubionym była poślica. Nie było problemu, gdyby nie konsekwencje pozajęzykowa braku feminatywów. Jeżeli np. nie ma formy „prezeska“, albo „prezeska“ brzmi dziwnie, to jeżeli zarząd wybiera prezesa, to wybierze mężczyznę. Oczywiście jest to niesprawiedliwe społecznie, wobec połowy społeczeństwa. Nie dziwię się takiemu buntowi: my uważamy to do czego nie jesteśmy przyzwyczajeni za błędne. A żeby się do czegoś przyzwyczaić potrzeba czasu. Nie ma rewolucji językowej, jest ewolucja. Mimo że jestem zwolennikiem feminatywów zdaję sobie sprawę z pewnych negatywnych konsekwencji. Proszę zwrócić uwagę ja postrzegamy społeczeństwo jeżeli mówimy o sobie „Polacy“, a jak jeżeli „Polki i Polacy“? Podzielone, przynajmniej językowo. To jest kwestia tzw. „określeń generycznych“ - określających całość. Polszczyzna jest androcentryczna, określenia generyczne są określeniami męskimi. Już nie mówiąc o funkcji - wybieramy prezydenta, nie wybieramy prezydentki, nawet jeżeli miałaby być to kobieta. Trzeba by było postawić chyba jakąś granicę między rzeczywiście zasadnymi feminatywami, a z drugiej strony między takimi, które rozbijają pewną wspólnotę i zaburzają generyczność pewnych określeń. Tak myślę. Czeka nas kolejna rewolucja. W naszym kraju żyje, przynajmniej deklaruje się, około 100 tys. osób niebinarnych, które nie chcą deklarować swojej płci. Jest takie opowiadanie Stanisława Lema „Maska“. Narracja jest prowadzona w pierwszej osobie. Bohaterem czy też bohaterką jest robot, który dopiero nabywa swoją płeć. I mówi o sobie: „urodziłom się“. Mamy już tę formę - to tzw. „forma potencjalna“, neutrum. Wystarczy je sobie przypomnieć. Zobaczymy też co zrobi Rada Języka Polskiego, w której mam zaszczyt zasiadać. Coraz więcej takich pytań napływa od instytucji, jak sobie poradzić z osobami niebinarnymi.
- o Wisławie Szymborskiej
- Była osobą, która zwracała uwagę na język, była baczną słuchaczką i obserwatorką języka. Myślę, że tym zarażała. Myślę, że „odziedziczyłem“ to po niej. Dostaliśmy to wszyscy, którzy mieli z nią jakiś kontakt. To dotyczyło zarówno języka mówionego jak i pisanego. Kiedyś zapytała mnie, co tam u mnie ciekawego. Akurat miałem dobry rok: wyszło dużo moich książek, przekładów. Wymieniam je, wymieniam, a o na mówi: „Wie pan co, to niesamowite. Do tej pory tak dużo pisali tylko grafomani“.
Elbląska Gazeta Internetowa portEl.pl jest patronem cyklu CzytElnia