Mówi o sobie nieuleczalny pracoholik. Swoich podróży nie liczy. Zawsze przywozi z nich stosy zapisanych kartek, które po latach przeistaczają się w książki. Miejsca, o których pisze, poznaje dogłębnie. Czy tęskni za wyjazdami w rejony konfliktów zbrojnych? Za tym dreszczykiem emocji? O tym opowiedział elblążanom podczas piątkowego spotkania w Bibliotece Elbląskiej Wojciech Jagielski, dziennikarz, reporter, były korespondent wojenny. Zobacz zdjęcia.
Wiele lat bronił się przed nazywaniem go korespondentem wojennym, nie wie, w ilu dokładnie krajach był, w ilu stolicach. Jak sam mówi, nie było sensu liczyć tego, co jeszcze ciągle trwa. I wydawało się, że będzie trwać wiecznie. A jednak ta przygoda kiedyś się skończyła. Dziś skupia się głównie na pisaniu. Do miejsc, w których bywał, czasami powraca lecz już nie w tej samej roli. Czy tęskni za emocjami, które towarzyszyły mu wówczas na wojennych szlakach? - Nie za wszystkimi emocjami tęsknię, bo nie wszystkie były miłe – opowiada Wojciech Jagielski. - Gazeta Wyborcza była pod koniec lat 90. i początku nowego wieku jedyną w Polsce redakcją, która tak szeroko patrzyła na świat i nie żałowała pieniędzy, jeszcze w dodatku te pieniądze miała, żeby dziennikarzy w świat posyłać. Z tego zawodu otrzymałem tyle, ile miał mi on do zaoferowania. To za czym na pewno tęsknię, to przywilej bycia naocznym świadkiem wydarzeń. Dziennikarz, który zostaje wysłany w te miejsca, stoi tuż obok, ma wszystko na wyciągnięcie ręki. To było w tym wszystkim najważniejsze – dodaje. - Nie jeżdżę już i nie przyglądam się, więc sądzę, że tego będzie mi brakowało, bo było to dla mnie największą nagrodą, największym przywilejem.
Dziś dziennikarz oddaje się w głównej mierze pisaniu. Jego ostatnia książka "Na Wschód od Zachodu" poświęcona jest Kamal, która wiele lat temu opuściła Europę, by żyć po hindusku oraz hipisom, którzy lata temu uciekli ze zmaterializowanego Zachodu do Indii w poszukiwaniu duchowości. Dziennikarz swoje opowieści spisuje na kartach książek wiele lat po powrocie z podroży. Z wyprawy przywozi zawsze worki notatek, które potem rzuca pod ścianą w swoim gabinecie i wraca do nich, gdy uda mu się znaleźć odpowiedź na pytanie, o czym był kraj, w którym tyle czasu przebywał. - Pisanie książek było dla mnie takim zapasowym lądowiskiem, one były możliwością łagodnego żegnania się z karierą. Łagodnym zejściem z areny. Dzięki pisaniu nie mam wrażenia, że to się przerwało, że to się skończyło – opowiada. - Często było tak, że dopiero po dwóch latach od powrotu z wyprawy znajdowałem odpowiedź na pytanie, o czym tak naprawdę jest ten Afganistan, ta Gruzja czy Czeczenia, w której byłem. I dopiero wtedy, gdy udało mi się znaleźć odpowiedź na to pytanie, zabierałem się za pisanie książki o tym, czym była Gruzja czy Afganistan w moim przekonaniu, bo to nie miała być książka o Afganistanie czy o Gruzji.
Wojciech Jagielski zdradza, że do swoich wypraw przygotowywał się zawsze bardzo skrupulatnie. Wiele czytał, przygotowywanie się do wyprawy było zawsze sposobem zabezpieczenia przed jakimś ryzykiem, przed trudną sytuacją. - Ja tak zostałem nauczony dziennikarstwa w Polskiej Agencji Prasowej, gdzie nie wymagano, by dziennikarz był od razu pisarzem czy pięknie pisał, ale niedopuszczalne było, żeby nie wiedział wszystkiego, czego można było się dowiedzieć o krajach, którymi miał się zajmować. I ta widza rzeczywiście się potem bardzo przydawała – mówi. - Pamiętam, jak wylądowaliśmy kiedyś w Ruandzie, było to jakiś rok po mordach. We wszystkich kościołach, w których rok wcześniej dochodziło do zbrodni, odbywały się śluby i chrzciny. My byliśmy wtedy w jednym z nich i Krzysztof robił zdjęcia [fotograf Krzysztofem Miller, z którym Wojciech Jagielski tworzył tandem reporterski, jeżdżąc wiele lat w rejony konfliktów zbrojnych – przyp. red.]. A żołnierze w Ruandzie bardzo dziennikarzy nie lubią, a już zwłaszcza fotoreporterów. I jak tylko chciał zrobić zdjęcie, rzucali się na niego żołnierze, by wyrwać mu aparat. Było ryzyko, że albo nas aresztują albo odbiorą sprzęt i zdjęcia. I żeby załagodzić sytuację, ja podszedłem do najbardziej szarpiącego Krzysztofa oficera i powiedziałem, że my sobie zaraz pójdziemy, tylko niech nam powie, kim jest ten piękny pan młody. I ten oficer powiedział, że jest to porucznik Gasana. A mnie wtedy w głowie coś zadźwięczało, przed wyjazdem zapisywałem sobie różne ważne nazwiska. Skojarzyłem sobie, że tak samo nazywa się dowódca garnizonu w Gitaramie na południu kraju. Zapytałem go, czy pan młody jest synem tego dowódcy. On powiedział, że tak. Skończyło się tak, że byliśmy gośćmi na tym weselu. Wiedza się bardzo przydała.