Ta wola walki wzięła się chyba od tego sznurka w trzeciej klasie podstawówki, rozdrażnił mnie, dlatego też udowodniłam sobie, a także i innym, że się nadaję. Jeśli coś robię to lubię robić to dobrze, walczyć do ostatniej sekundy. Czasami, podczas rozmów ze starszymi zawodniczkami, zdarza się nam powiedzieć, że może jeszcze wrócimy na boisko i pokażemy, co to znaczy mieć charakter – opowiada Wioletta Luberecka – Hammershaug, była zawodniczka elbląskiego Startu.
- Pochodzi Pani z Elbląga, nie sposób zatem pominąć pytania o początki. Jak to wszystko się zaczęło?
- Chodziłam do pobliskiej Szkoły Podstawowej nr 2. W trzeciej klasie można było przejść do czwartej, o profilu sportowym, gdzie dominującą dziedziną była piłka ręczna. Pamiętam jak wyglądał nabór do takiej klasy, do dziś opowiadam tę historię. Nie wiem jak to wygląda teraz, ale wtedy na odpowiedniej wysokości zawieszony był sznurek i to dziecko, które o niego zahaczyło nadawało się do klasy sportowej. I chociaż przechodziłam na palcach, to o sznurek…nie zahaczyłam. Odbyły się jednak dodatkowe testy sportowe, na przykład rzucanie piłeczką czy biegi, zawzięłam się i dostałam się do tej klasy sportowej. Grał również mój brat, a ja od początku to polubiłam, gdybym mogła wybierać wybrałabym jeszcze raz. A później grałam w Truso Elbląg, natomiast po zakończeniu juniorki obowiązkowo musiałam przejść do Startu. Tutaj zaczynałam grę w pierwszej lidze, w kadrze. Kiedy idę na mecz pomiędzy Lublinem a Elblągiem mam mieszane uczucia, ale Start był i jest mi bliski. To moje miasto, stąd pochodzę, w dalszym ciągu przyjeżdżam tutaj i tu mam rodzinę.
- Kibice pokochali Panią przede wszystkim za waleczność, czy w Pani przypadku to cecha wrodzona czy nabyta?
- Ta wola walki wzięła się chyba od tego sznurka w trzeciej klasie podstawówki, rozdrażnił mnie, dlatego też udowodniłam sobie, a także innym, że się nadaję. Jeśli coś robię to lubię robić to dobrze, walczyć do ostatniej sekundy. Czasami, podczas rozmów ze starszymi zawodniczkami, zdarza się nam powiedzieć, że może jeszcze wrócimy na boisko i pokażemy, co to znaczy mieć charakter.
- A co to właściwie oznacza – mieć charakter na boisku?
- Oznacza to, że nie można się poddawać, trzeba walczyć do końca i wkładać w to serce. Podczas treningów nie zwracać uwagi na to, czy trener patrzy czy nie, bo czy robię to dla siebie czy dla niego? Jeśli on każe mi zrobić 10 brzuszków, a ja zrobię pięć to kogo oszukam? Siebie czy jego? Jeżeli zrobię wszystko w ciągu sezonu, a będę źle grała to wtedy mogę powiedzieć „Trenerze, coś jest nie tak”, bo mam pewność, że zrobiłam wszystko. Wtedy można się rozliczać. Ale tego zawodnik uczy się z czasem. [zdj.poniżej - arch.prywatne]
- A czy podczas meczu zawodnik słyszy kibiców na trybunach czy jest tak skupiony na grze, że nie słyszy nic?
- Przed meczem zawsze są ogromne emocje, zawodniczki się denerwują. Bardzo często miałyśmy tremę, pamiętam, że przed ligą mistrzów niektóre dziewczyny brały tabletki nasenne, każdy to inaczej przeżywa. Kiedy wychodzi się na boisko, w momencie kiedy słyszy się gwizdek to wtedy jest piłka, mecz, przeciwnik, nie widzi się niczego poza, przynajmniej ja tak to odczuwałam. Czeka się na sygnał, wtedy też nawet lepiej jest wyjść od razu na boisko, stres odchodzi, gra się toczy.
- Pamięta Pani swój najtrudniejszy mecz?
- Była kilka ciężkich meczów. Pamiętam, jak zdobyłyśmy trzecie miejsce na młodzieżowych mistrzostwach świata, Rosjanki były pierwsze [w 1985 r.- przyp.red.], zresztą one wtedy cały czas wygrywały. Po meczu przyszedł do nas ich trener i pyta się czy może z nami poświętować, bo jego podopieczne już tak się nie bawią, dla nich to było już nudne. Natomiast jednym z najbardziej pamiętnych meczów był ten w Lidze Mistrzów, kiedy grałyśmy w grupie z Krimem Ljubljana, mistrzyniami Europy, o wejście do ćwierćfinału. Najpierw Słowenki przyjechały do nas i przegrały. Później my pojechałyśmy do nich na mecz, okazało się, że jeśli wygramy przechodzimy dalej. Nie miałyśmy wtedy nic do stracenia, ale mówiono, że jesteśmy bez szans. Myśmy ten mecz wygrały. Pamiętam, że leżałam na boisku i nie miałam siły oddychać, przede wszystkim z radości. Nawet jest takie nagranie z tego meczu, pusta sala, a ja chodzę i zbieram cukierki, które rzucali nam kibice. Po tak zwycięskim meczu byłyśmy w amoku, było to coś, co wydawało się niemożliwe. Ale dzięki temu przełamałyśmy pewien stereotyp, że „przecież one są lepsze, żeby tylko nie przegrać, nie mamy szans”. Zmieniło się myślenie i podejście, zrozumiałyśmy, że jeżeli będziemy się bały to jesteśmy bez szans. Walczy się do końca.
– Ostatnimi czasy Start boryka się z różnymi problemami, toczy się walka o utrzymanie w superlidze, w każdym razie to już, albo jeszcze nie jest ten Start, który bardzo dobrze stał w tabeli. Jak Pani myśli, skąd może to wynikać?
- Mówi się, że jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Niestety, od tego dzisiaj się w sporcie zaczyna, kiedyś wyglądało to inaczej. Pamiętam kiedy byłam w trzeciej klasie liceum i już grałam w pierwszej lidze, wtedy był to najwyższy poziom. Grałam przez rok i w nagrodę za cały sezon dostałam…skórzaną kurtkę. Później, już w czwartej klasie, kiedy byłam pełnoletnia, mogłam dostać stypendium. Zaproponowano mi to najniższe, ale mój trener powiedział „Masz iść i powiedzieć, że go nie chcesz, że tego nie weźmiesz. Jesteś za młoda i nie będziesz brała za to pieniędzy”. Jednak ja je przyjęłam, a trener…no jakoś się z tym pogodził (śmiech). Ambicja przekłada się na pieniądze, kiedyś ich nie było, więc robiło się to bardziej dla siebie. Z drugiej strony zawodniczki coraz częściej muszą pracować, nierzadko wybierać pomiędzy pracą zawodową a graniem, ponadto brakuje sponsorów i ta motywacja spada. To wszystko jest ze sobą powiązane. I o ile męska piłka jakoś sobie radzi, ma zainteresowanie mediów, sponsorów, to damska idzie w dół.
- A jak wygląda piłka ręczna w Norwegii?
- Zawodniczki nie martwią się o pieniądze, grają dla siebie, a jeśli gra się dla siebie to jest to zupełnie inna motywacja. U nas na kadrę czasami jeździ się za karę, różne są kontrakty, tam natomiast jest to ogromny zaszczyt. Ponadto Norwegia ma bardzo dobre zaplecze juniorek, chętnych do grania jest bardzo dużo, jest z czego wybierać. Większość zawodniczek norweskich pracuje, pomimo tego, że grają, tylko niektóre mają kontrakty. Natomiast drużyna, która przystępuje do mistrzostw musi mieć zapewniony budżet, jeżeli nie ma zespołowi odejmuje się punkty, bo nie może być tak, że w środku mistrzostw drużyna się wycofa. Kluby też bankrutują, nie mają pieniędzy, też opiera się to na sponsorach, ale na czas zawodów budżet musi być zapewniony.
- Nie tęskni Pani za grą, tą adrenaliną boiska?
- Skończyłam grę dlatego, że byłam w ciąży, dodatkowo okazało się, że moje problemy z kręgosłupem nie pozwalają na to. Poza tym najpierw miałam jedno dziecko, później drugie. Wiem, co to znaczy, gdy taka zawodniczka urodzi, trzy miesiące i trzeba wracać, trzeba zostawić takie maleńkie dzieci na dwa tygodnie czy na miesiąc. Inna urodziła syna w wakacje, przez to, że gra nie mogła być na żadnych urodzinach. To są trudne wybory, zajść w ciążę czy nie, poza tym takie rzeczy też pojawiają się w kontraktach. Ja swoje wygrałam, później mogłam być z dziećmi tyle, ile chciałam, miałam taką komfortową sytuację, że nie musiałam pracować. Sporą część swojego życia poświęciłam piłce ręcznej, a teraz cieszę się z tego, że mogę je poświęcić dzieciom.