Jest elblążanką, kobietą z pasją. Nie lubi nudy. Jest konsekwentna, nie odpuszcza, stawia sobie nowe cele. Za nią niejeden ciężki i udany bieg. Właśnie wróciła z maratonu w Tokio. O swoim ostatnim biegu i miłości do biegania opowiada elbląska policjantka, Beata Nienadowska.
Czym zajmuje się Pani zawodowo i jak wygląda Pani codzienność?
- Cóż ja mogę o sobie opowiedzieć? Nie znoszę bezruchu. Wokół mnie zawsze coś musi się dziać. Nie może być nudno i chyba najważniejszy jest fakt, że staram się być dobrym człowiekiem. Na co dzień jestem policjantką w Komendzie Miejskiej Policji w Elblągu. Zawsze chciałam nią być. Obecnie zajmuję stanowisko Zastępcy Naczelnika Wydziału do walki z Przestępczością Przeciwko Mieniu.
Jak znajduje Pani czas na treningi? Jak często Pani trenuje? Biega Pani sama czy ktoś Pani towarzyszy?
- Rano praca, a zaraz potem trening - sześć razy w tygodniu. Chyba, że złapię jakąś kontuzję albo przeziębienie to odpuszczam na dwa, trzy dni. Teraz najczęściej biegam sama, a dwa razy w tygodniu z moim partnerem Wojciechem. W dni wolne zawsze spotkam kogoś z elbląskich biegaczy i wówczas czasami (jak trening na to pozwoli) biegamy większą grupą.
Skąd taka pasja?
- Bieganiem zaraził mnie Wojciech, który biega od zawsze. Najpierw nauczył mnie policyjnej roboty, a potem został moim pierwszym i jedynym, jak dotąd, trenerem. Innego zresztą nie będzie, bo jak sam mówi i tak go nie słucham i trenuję się sama.
Od jak dawna Pani biega?
- Zaczęłam biegać w 2006 roku i wówczas codzienne pokonywanie 1 km kosztowało mnie więcej wysiłku niż teraz cały maraton. W tym też roku wzięłam udział w swoim pierwszym biegu ulicznym na 10 km w Lęborku - wtedy dwa razy szłam w trakcie biegu, teraz jest to jeden z najkrótszych dystansów pokonywanych na treningach. No a potem zaczęły się maratony. Dzisiaj mam ich na liczniku 28, z żadnego jeszcze nie zeszłam i mam nadzieję, że nigdy to nie nastąpi. W każdym sezonie obiecuję sobie, że tym razem wystartuję, gdzie indziej, ale i tak powracam na te same - Dębno, Kraków, Gdańsk, Poznań i coś tam jeszcze. W tym roku chcę ich zrobić dziesięć. Taki jest plan, a jak będzie z realizacją, zobaczymy. Sukcesy? Każde pokonanie maratonu jest sukcesem, ale za największy uważam zdobycie trzeciego miejsca w kategorii open w Maratonie Solidarności w 2010 roku. Stałam wówczas na podium z biegaczkami "zawodowcami" o kilkanaście lat młodszymi i byłam z siebie dumna. Ponadto mam tam jakieś drobne sukcesy, prawie zawsze trafiam na "pudło" w swojej kategorii wiekowej, są też te w kategorii mundurowej. Najważniejszy jednak jest sam bieg i satysfakcja, że znowu dałam radę, że się nie poddałam, choć jak każdy miewam chwile słabości.
Biegam, bo...
- Bieganie daje mi siłę, przekonanie, że granice ludzkiej wytrzymałości istnieją jedynie w naszych głowach i że można je pokonać, trzeba tylko chcieć to zrobić. Biegam, bo mam duszę wędrowca i zapewne w ten sposób choć na chwilę mogę poczuć się wolna. Biegnę, gdzie chcę, dokąd chcę i jak długo chcę. A najchętniej po lesie i w górach.
Na jakim dystansie czuje się Pani najlepiej?
- Po ukończeniu pierwszego maratonu wiedziałam, że to jest właśnie dystans dla mnie. Krótsze biegi męczyły mnie, ten był w sam raz. Nie trzeba się za bardzo spieszyć. Poza tym jest czas na przemyślenia, na obliczenie, kiedy trzeba przycisnąć, na rozejrzenie się i na poznanie innych ludzi. W tym roku pobiegnę swoje pierwsze 100 km na Festiwalu Biegowym w Krynicy Zdroju i kto wie, może "setka" będzie mi lepiej odpowiadała?
Czy jest to sport tylko dla twardzieli?
- Zawsze powtarzam, że skoro ja mogę biegać, to każdy może to robić. Maraton da się przebiec, trzeba się tylko odpowiednio przygotować i nastawić "głowę". Najważniejsza jednak jest systematyka, bez tego nikt nie "wsiąknie" w bieganie i pokonanie maratonu będzie dla niego koszmarem. Tego biegu nie można zaczynać szybko i jakoś tam będzie. Trzeba realnie ocenić swoje szanse i rozłożyć bieg równomiernie. Inaczej stanie się on po 20 km koszmarem, do którego się nie wraca. Nasz najstarszy biegacz elbląski Zdzisiu zawsze powtarza "biegaj głową, a nie nogami" i tak też czynię.
Proszę opowiedzieć kilka słów na temat konkursu ASICS, w którym Pani zwyciężyła. Co to za konkurs? Jakie były jego zasady? Skąd wzięła Pani pomysł na hasło?
- W tamtym roku, jak co roku zresztą, wybraliśmy się na maraton do Poznania. Podczas zapisów otrzymaliśmy kupony konkursowe do wypełnienia - kartkę ze startu Tokio Maratonu. Trzeba było rozwinąć hasło "Żyję dla sportu, ..." i przebiec maraton. Spojrzałam na ten start i hasło właściwie dopisało się samo. "Żyję dla sportu, wiem że nie jestem sama". Takich jak ja - zapaleńców, wariatów, ludzi gotowych pojechać na koniec świata, by przebiec maraton, było wiele. Na trasie nigdy nie jestem sama, są zupełnie obcy ludzie, ale jakże życzliwi, ten poda wodę, ten zrobi zdjęcie, ten zagada, a jeszcze inny powie "znowu mnie mija" i o dziwo uśmiechnie się. Ludzie są wokół nas, zawsze ktoś z tobą jest. Wypełniłam kupon, przebiegłam maraton i wyruszyliśmy do domu. Nie czekaliśmy na rozstrzygnięcie konkursu. No i w drodze telefon. Wyczytują moje nazwisko. Moje hasło chwyciło.
Jak Pani zareagowała na wygraną, na to, że to właśnie Pani poleci do Tokio?
- Najpierw z niedowierzaniem wysłuchałam informacji, którą przekazała mi przedstawicielka ASICS, a potem wrzeszczałam z radości.
Jak się Pani przygotowywała do maratonu w Tokio?
- To miał być mój pierwszy występ za granicą. Przygotowania przebiegały jak zwykle. Po krótkim trzytygodniowym odpoczynku w listopadzie, od grudnia rozpoczęłam intensywne treningi. Jednak Tokio nie był moim docelowym startem w tym roku. Jest nim "setka" we wrześniu. To do niej przygotowywałam się do tej pory i nadal będę się przygotowywała. A Tokio było po drodze. Nie nastawiałam się tam na rekord życiowy, ale go zrobiłam - 3.28.57 netto.
Jak się biegło w Tokio?
- Bieg, tak jak i samo miasto, wspaniały. Perfekcyjnie przygotowany. Miałam obawy, czy nie zgubię się w tym tłoku. Wszystko było jednak tak czytelnie oznaczone, że trudno byłoby się zgubić. Wejście w strefę biegaczy było ograniczone i od tego momentu to właściwie "płynęło się" z tłumem do kolejnych etapów. Worki z rzeczami oddawało się w wyznaczonych ciężarówkach. Setki wolontariuszy wyłapywało z numerów startowych oznaczenie ciężarówki i praktycznie zanim doszło się do samej ciężarówki, już odbierano worki i kierowano w stronę startu. Nie było też problemów z dotarciem do swojej strefy startowej. Jedynym mankamentem było to, że trzeba było się w niej znaleźć ok. 40 minut przed startem, gdyż była zamykana i spóźnialscy kierowani byli do ostatniej strefy. Do tego było zimno. Raptem jeden, dwa stopnie Celsjusza. Wiatr i wilgotność zrobiły swoje. Dobrze, że wzięłam zakupiony w Polsce płaszczyk przeciwdeszczowy. Troszkę ochronił przed wiatrem. Ale i tak zmarzłam. Rozgrzewka tak naprawdę na nic się zdała. W strefie ścisk, tu już się nie dało rozgrzewać. Każdy czeka na start. W końcu strzał i ruszamy po chwili. Staram się przepchnąć jak najszybciej do linii, od której mierzony jest dystans maratonu. Zajmuje mi to cztery minuty. Całkiem nieźle. Naciskam stoper (tym razem nie zapomniałam) i lecę. Ten maraton od pozostałych różnił się między innymi tym, że na każdym odcinku trasy był tłok. Trzeba było nieźle lawirować, by wyminąć tych słabiej biegających. Okupiłam to kilkoma siniakami. W takim biegu jest się jednak bardziej anonimowym. Na mecie też wszystko przemyślane. Jedna grupa podaje wodę, idziesz dalej otrzymujesz medal, troszkę dalej od kolejnych wolontariuszy ręcznik, potem batonik, potem coś tam jeszcze i tak przez całą trasę, aż do wyjścia. Choć maraton był perfekcyjnie przygotowany, to zabrakło mi jednak tego wspólnego "pogadania" po samym biegu. Tego pobiesiadowania przy wspólnym posiłku. Jest to jednak możliwe tylko przy mniejszych biegach, a tam wystartowało 40 tysięcy biegaczy. Jeszcze nigdy nie biegłam z taką masą ludzi. To robi wrażenie. Tam nigdy nie jesteś sam.
A miasto?
- Samo miasto jest piękne i czyste. To zadziwiające, ale na tak ogromnej powierzchni, na jakiej znajduje się Tokio, nie zauważyłam żadnego śmiecia. Jest przeraźliwie mało koszy na śmieci, a mimo to Japończycy nie wyrzucają śmieci na ziemię. Czuje się tu bezpieczeństwo. Pomimo bariery językowej Japończycy są niezwykle uczynni i pomocni. Za wszelką cenę chcą zrozumieć, jaki masz problem i chcą pomóc go rozwiązać. W cesarskich ogrodach już zaczęły kwitnąć drzewka. Już teraz jest tam pięknie, a za dwa, trzy tygodnie będzie bajkowo. Zrobiłam tysiące zdjęć, ale i tak nie oddadzą one tego, co pozostanie na zawsze tylko w moich zmysłach. Ten widok, smak i zapach Japonii! Tego nie da się opisać, to trzeba poczuć samemu!
Czy uprawia Pani inne sporty?
- Na inny sport już nie mam czasu. Na emeryturze z całą pewnością go znajdę. Teraz czasami fitness z koleżankami z pracy i rower.
Jakie ma Pani plany na przyszłość odnośnie sportu i nie tylko?
- Chciałabym przebiec w tym roku pozostałe siedem maratonów - Dębno, Kraków, Katowice, Lębork, Góry Stołowe, Gdańsk, Warszawa, no i ten najważniejszy - Bieg 7 Dolin. No a potem kolejny sezon i kolejne wyzwania. No i pływać się jeszcze muszę nauczyć, bo kusi mnie triathlon.
- Cóż ja mogę o sobie opowiedzieć? Nie znoszę bezruchu. Wokół mnie zawsze coś musi się dziać. Nie może być nudno i chyba najważniejszy jest fakt, że staram się być dobrym człowiekiem. Na co dzień jestem policjantką w Komendzie Miejskiej Policji w Elblągu. Zawsze chciałam nią być. Obecnie zajmuję stanowisko Zastępcy Naczelnika Wydziału do walki z Przestępczością Przeciwko Mieniu.
Jak znajduje Pani czas na treningi? Jak często Pani trenuje? Biega Pani sama czy ktoś Pani towarzyszy?
- Rano praca, a zaraz potem trening - sześć razy w tygodniu. Chyba, że złapię jakąś kontuzję albo przeziębienie to odpuszczam na dwa, trzy dni. Teraz najczęściej biegam sama, a dwa razy w tygodniu z moim partnerem Wojciechem. W dni wolne zawsze spotkam kogoś z elbląskich biegaczy i wówczas czasami (jak trening na to pozwoli) biegamy większą grupą.
Skąd taka pasja?
- Bieganiem zaraził mnie Wojciech, który biega od zawsze. Najpierw nauczył mnie policyjnej roboty, a potem został moim pierwszym i jedynym, jak dotąd, trenerem. Innego zresztą nie będzie, bo jak sam mówi i tak go nie słucham i trenuję się sama.
Od jak dawna Pani biega?
- Zaczęłam biegać w 2006 roku i wówczas codzienne pokonywanie 1 km kosztowało mnie więcej wysiłku niż teraz cały maraton. W tym też roku wzięłam udział w swoim pierwszym biegu ulicznym na 10 km w Lęborku - wtedy dwa razy szłam w trakcie biegu, teraz jest to jeden z najkrótszych dystansów pokonywanych na treningach. No a potem zaczęły się maratony. Dzisiaj mam ich na liczniku 28, z żadnego jeszcze nie zeszłam i mam nadzieję, że nigdy to nie nastąpi. W każdym sezonie obiecuję sobie, że tym razem wystartuję, gdzie indziej, ale i tak powracam na te same - Dębno, Kraków, Gdańsk, Poznań i coś tam jeszcze. W tym roku chcę ich zrobić dziesięć. Taki jest plan, a jak będzie z realizacją, zobaczymy. Sukcesy? Każde pokonanie maratonu jest sukcesem, ale za największy uważam zdobycie trzeciego miejsca w kategorii open w Maratonie Solidarności w 2010 roku. Stałam wówczas na podium z biegaczkami "zawodowcami" o kilkanaście lat młodszymi i byłam z siebie dumna. Ponadto mam tam jakieś drobne sukcesy, prawie zawsze trafiam na "pudło" w swojej kategorii wiekowej, są też te w kategorii mundurowej. Najważniejszy jednak jest sam bieg i satysfakcja, że znowu dałam radę, że się nie poddałam, choć jak każdy miewam chwile słabości.
Biegam, bo...
- Bieganie daje mi siłę, przekonanie, że granice ludzkiej wytrzymałości istnieją jedynie w naszych głowach i że można je pokonać, trzeba tylko chcieć to zrobić. Biegam, bo mam duszę wędrowca i zapewne w ten sposób choć na chwilę mogę poczuć się wolna. Biegnę, gdzie chcę, dokąd chcę i jak długo chcę. A najchętniej po lesie i w górach.
Na jakim dystansie czuje się Pani najlepiej?
- Po ukończeniu pierwszego maratonu wiedziałam, że to jest właśnie dystans dla mnie. Krótsze biegi męczyły mnie, ten był w sam raz. Nie trzeba się za bardzo spieszyć. Poza tym jest czas na przemyślenia, na obliczenie, kiedy trzeba przycisnąć, na rozejrzenie się i na poznanie innych ludzi. W tym roku pobiegnę swoje pierwsze 100 km na Festiwalu Biegowym w Krynicy Zdroju i kto wie, może "setka" będzie mi lepiej odpowiadała?
Czy jest to sport tylko dla twardzieli?
- Zawsze powtarzam, że skoro ja mogę biegać, to każdy może to robić. Maraton da się przebiec, trzeba się tylko odpowiednio przygotować i nastawić "głowę". Najważniejsza jednak jest systematyka, bez tego nikt nie "wsiąknie" w bieganie i pokonanie maratonu będzie dla niego koszmarem. Tego biegu nie można zaczynać szybko i jakoś tam będzie. Trzeba realnie ocenić swoje szanse i rozłożyć bieg równomiernie. Inaczej stanie się on po 20 km koszmarem, do którego się nie wraca. Nasz najstarszy biegacz elbląski Zdzisiu zawsze powtarza "biegaj głową, a nie nogami" i tak też czynię.
Proszę opowiedzieć kilka słów na temat konkursu ASICS, w którym Pani zwyciężyła. Co to za konkurs? Jakie były jego zasady? Skąd wzięła Pani pomysł na hasło?
- W tamtym roku, jak co roku zresztą, wybraliśmy się na maraton do Poznania. Podczas zapisów otrzymaliśmy kupony konkursowe do wypełnienia - kartkę ze startu Tokio Maratonu. Trzeba było rozwinąć hasło "Żyję dla sportu, ..." i przebiec maraton. Spojrzałam na ten start i hasło właściwie dopisało się samo. "Żyję dla sportu, wiem że nie jestem sama". Takich jak ja - zapaleńców, wariatów, ludzi gotowych pojechać na koniec świata, by przebiec maraton, było wiele. Na trasie nigdy nie jestem sama, są zupełnie obcy ludzie, ale jakże życzliwi, ten poda wodę, ten zrobi zdjęcie, ten zagada, a jeszcze inny powie "znowu mnie mija" i o dziwo uśmiechnie się. Ludzie są wokół nas, zawsze ktoś z tobą jest. Wypełniłam kupon, przebiegłam maraton i wyruszyliśmy do domu. Nie czekaliśmy na rozstrzygnięcie konkursu. No i w drodze telefon. Wyczytują moje nazwisko. Moje hasło chwyciło.
Jak Pani zareagowała na wygraną, na to, że to właśnie Pani poleci do Tokio?
- Najpierw z niedowierzaniem wysłuchałam informacji, którą przekazała mi przedstawicielka ASICS, a potem wrzeszczałam z radości.
Jak się Pani przygotowywała do maratonu w Tokio?
- To miał być mój pierwszy występ za granicą. Przygotowania przebiegały jak zwykle. Po krótkim trzytygodniowym odpoczynku w listopadzie, od grudnia rozpoczęłam intensywne treningi. Jednak Tokio nie był moim docelowym startem w tym roku. Jest nim "setka" we wrześniu. To do niej przygotowywałam się do tej pory i nadal będę się przygotowywała. A Tokio było po drodze. Nie nastawiałam się tam na rekord życiowy, ale go zrobiłam - 3.28.57 netto.
Jak się biegło w Tokio?
- Bieg, tak jak i samo miasto, wspaniały. Perfekcyjnie przygotowany. Miałam obawy, czy nie zgubię się w tym tłoku. Wszystko było jednak tak czytelnie oznaczone, że trudno byłoby się zgubić. Wejście w strefę biegaczy było ograniczone i od tego momentu to właściwie "płynęło się" z tłumem do kolejnych etapów. Worki z rzeczami oddawało się w wyznaczonych ciężarówkach. Setki wolontariuszy wyłapywało z numerów startowych oznaczenie ciężarówki i praktycznie zanim doszło się do samej ciężarówki, już odbierano worki i kierowano w stronę startu. Nie było też problemów z dotarciem do swojej strefy startowej. Jedynym mankamentem było to, że trzeba było się w niej znaleźć ok. 40 minut przed startem, gdyż była zamykana i spóźnialscy kierowani byli do ostatniej strefy. Do tego było zimno. Raptem jeden, dwa stopnie Celsjusza. Wiatr i wilgotność zrobiły swoje. Dobrze, że wzięłam zakupiony w Polsce płaszczyk przeciwdeszczowy. Troszkę ochronił przed wiatrem. Ale i tak zmarzłam. Rozgrzewka tak naprawdę na nic się zdała. W strefie ścisk, tu już się nie dało rozgrzewać. Każdy czeka na start. W końcu strzał i ruszamy po chwili. Staram się przepchnąć jak najszybciej do linii, od której mierzony jest dystans maratonu. Zajmuje mi to cztery minuty. Całkiem nieźle. Naciskam stoper (tym razem nie zapomniałam) i lecę. Ten maraton od pozostałych różnił się między innymi tym, że na każdym odcinku trasy był tłok. Trzeba było nieźle lawirować, by wyminąć tych słabiej biegających. Okupiłam to kilkoma siniakami. W takim biegu jest się jednak bardziej anonimowym. Na mecie też wszystko przemyślane. Jedna grupa podaje wodę, idziesz dalej otrzymujesz medal, troszkę dalej od kolejnych wolontariuszy ręcznik, potem batonik, potem coś tam jeszcze i tak przez całą trasę, aż do wyjścia. Choć maraton był perfekcyjnie przygotowany, to zabrakło mi jednak tego wspólnego "pogadania" po samym biegu. Tego pobiesiadowania przy wspólnym posiłku. Jest to jednak możliwe tylko przy mniejszych biegach, a tam wystartowało 40 tysięcy biegaczy. Jeszcze nigdy nie biegłam z taką masą ludzi. To robi wrażenie. Tam nigdy nie jesteś sam.
A miasto?
- Samo miasto jest piękne i czyste. To zadziwiające, ale na tak ogromnej powierzchni, na jakiej znajduje się Tokio, nie zauważyłam żadnego śmiecia. Jest przeraźliwie mało koszy na śmieci, a mimo to Japończycy nie wyrzucają śmieci na ziemię. Czuje się tu bezpieczeństwo. Pomimo bariery językowej Japończycy są niezwykle uczynni i pomocni. Za wszelką cenę chcą zrozumieć, jaki masz problem i chcą pomóc go rozwiązać. W cesarskich ogrodach już zaczęły kwitnąć drzewka. Już teraz jest tam pięknie, a za dwa, trzy tygodnie będzie bajkowo. Zrobiłam tysiące zdjęć, ale i tak nie oddadzą one tego, co pozostanie na zawsze tylko w moich zmysłach. Ten widok, smak i zapach Japonii! Tego nie da się opisać, to trzeba poczuć samemu!
Czy uprawia Pani inne sporty?
- Na inny sport już nie mam czasu. Na emeryturze z całą pewnością go znajdę. Teraz czasami fitness z koleżankami z pracy i rower.
Jakie ma Pani plany na przyszłość odnośnie sportu i nie tylko?
- Chciałabym przebiec w tym roku pozostałe siedem maratonów - Dębno, Kraków, Katowice, Lębork, Góry Stołowe, Gdańsk, Warszawa, no i ten najważniejszy - Bieg 7 Dolin. No a potem kolejny sezon i kolejne wyzwania. No i pływać się jeszcze muszę nauczyć, bo kusi mnie triathlon.
dk