32 – letni Robert P. odsiaduje w Niemczech karę dożywotniego więzienia za zabójstwo. Jest też świadkiem w sprawie, która toczy się przed elbląskim sądem, a dotyczy grupy przestępczej handlującej żywym towarem. Mężczyzna miał pomóc kobietom zatrudnionym w domu publicznym we Frankfurcie w powrocie do kraju. Dziś (15 września) podczas wideokonferencji opowiadał o swoim udziale w tej sprawie.
Od kilku miesięcy przed Sądem Okręgowym w Elblągu toczy się proces zorganizowanej grupy przestępczej zajmującej się m.in. handlem kobietami.
Jej członkowie mieli proponować kobietom pracę w charakterze sprzątaczek, barmanek, opiekunek. Ostatecznie trafiały one do domów publicznych na terenie Niemiec, gdzie były bite i zmuszane do prostytucji.
Według aktu oskarżenia „mózgiem” akcji, które odbywały się latem 2005 roku, był Marek K. To on miał zaproponować pracę w charakterze opiekunki do dziecka, barmanki, pomocy kuchennej, sprzątaczki i prostytutki łącznie pięciu młodym kobietom. Miał je sprzedawać do niemieckich klubów nocnych za 2 – 2,5 tys. euro.
On sam zaprzeczył oskarżeniom już na początku procesu. Twierdził, że wszystkie kobiety wiedziały, gdzie jadą i w jakim celu.
Na czas składania zeznań przez pokrzywdzone sędzia Piotr Żywicki wyłączył jawność procesu. Dziś (15 września) dziennikarze ponownie mogli wejść na salę rozpraw. Prowadzona była wideokonferencja. W niemieckim sądzie na pytania elbląskiego składu odpowiadał 32-letni Robert P., Polak, który za zachodnią granicą odbywa karę dożywotniego więzienia za zabójstwo. Pięć lat temu we Frankfurcie miał udzielić jednak schronienia czterem Polkom, które uciekły z domu publicznego, do którego zostały sprzedane. I to wiąże go z elbląską sprawą.
Mężczyzna przyznał, że nie zna żadnego z oskarżonych, nie kojarzy ich nazwisk, pamięta tylko dziewczyny.
- Jedna z nich powiedziała mi, że została przywieziona do Niemiec do pracy – mówił świadek. – W Berlinie została sprzedana do domu publicznego. Podobnie, jak trzy inne dziewczyny, została wystawiona na aukcję. Za dziewczynę w tym biznesie płaci się od 2,5 do 5 tys. euro. Tak trafiły do domu publicznego we Frankfurcie. Mieścił się on ok. 100 metrów od miejsca, w którym ja mieszkałem. Wszystko co wiem na temat sytuacji czterech dziewczyn z Elbląga i okolic, wiem od nich samych, a najwięcej od tej jednej, z którą się związałem i mam dziecko – dodał. – Dziewczyny twierdziły, że jechały do Niemiec z zamiarem podjęcia pracy w charakterze barmanek czy sprzedawczyń – tak im obiecano. Nie mówiły o tym, by wcześniej pracowały jako prostytutki. Na miejscu pozbawione dokumentów, trafiły do domu publicznego. Tam były zamknięte przez cały dzień i wypuszczane tylko do pracy, no już wiadomo do jakiej. Nie mówiły o biciu, gwałtach czy złym traktowaniu. Musiały odpracować tę sumę, za jaką zostały kupione. Dostawały jednak część pieniędzy dla siebie (za godzinę klient płacił 200 euro). Ten dom publiczny prowadziła para Niemców, a współpracowała z nimi Włoszka – kontynuował opowieść Robert P. – Gdy któregoś dnia zapomniała zamknąć dziewczyny, te uciekły. Poszły do pobliskiego hotelu, w którym w większości mieszkają Polacy i tak się poznaliśmy. One zamieszkały u mnie.
Świadek przyznał, że dom publiczny miał swoją ochronę – Rosjan i mężczyzn pochodzących z terenów byłej Jugosławii, którzy mieli broń.
- Ja też kupiłem broń i poszedłem do nich odzyskać dokumenty dziewczyn – zeznawał Robert P. – Po dobroci nie chcieli mi ich wydać więc oddałem strzał ostrzegawczy. Powiedziałem, że jestem z polskiej mafii i w ten sposób odzyskałem dokumenty dwóch dziewczyn.
Później „rycerskiego Roberta” odwiedził Jugosłowianin, który miał go nakłaniać do wydania dziewczyn (tych z kolei poszukiwała Włoszka i wystawiła za ich dostarczenie nagrodę). Mężczyzna odmówił. Twierdził, że oczywiście, obawiał się o swoje życie, dziewczyny, też całe w strachu, nie wychodziły z mieszkania.
Mężczyzna twierdzi, że cztery kobiety wróciły do Polski – dwie z nich na kserokopiach dokumentów. Jedną jeszcze później spotkał w Niemczech, bo wróciła, by podjąć jakąś pracę. Z jedną związał się na dłużej i ma z nią dziecko.
Czy przetrzymywane w domu publicznym dziewczyny nie próbowały podjąć próby skontaktowania się z policja?
- Włoszka jednej z nich zapowiedziała, że jeśli to zrobią nie oddadzą im dokumentów – wyjaśniał świadek. – Później też nie chciały iść na policję, bo mówiły, że się boją. Dla mnie też to było dziwne – przyznał. – Twierdziły jednak, że obawiają się zemsty tych ludzi, którzy je sprzedali. Niektóre z nich miały w Polsce dzieci.
Mężczyzna twierdzi też, że dziewczyny podczas pobytu w jego mieszkaniu nie świadczyły usług seksualnych. Przynajmniej nic o tym nie wie. Pomagał im, bo jak twierdzi w tej dzielnicy Frankfurtu jest dużo Polaków i wszyscy sobie pomagają.
Kolejna rozprawa odbędzie się 24 września.
Jej członkowie mieli proponować kobietom pracę w charakterze sprzątaczek, barmanek, opiekunek. Ostatecznie trafiały one do domów publicznych na terenie Niemiec, gdzie były bite i zmuszane do prostytucji.
Według aktu oskarżenia „mózgiem” akcji, które odbywały się latem 2005 roku, był Marek K. To on miał zaproponować pracę w charakterze opiekunki do dziecka, barmanki, pomocy kuchennej, sprzątaczki i prostytutki łącznie pięciu młodym kobietom. Miał je sprzedawać do niemieckich klubów nocnych za 2 – 2,5 tys. euro.
On sam zaprzeczył oskarżeniom już na początku procesu. Twierdził, że wszystkie kobiety wiedziały, gdzie jadą i w jakim celu.
Na czas składania zeznań przez pokrzywdzone sędzia Piotr Żywicki wyłączył jawność procesu. Dziś (15 września) dziennikarze ponownie mogli wejść na salę rozpraw. Prowadzona była wideokonferencja. W niemieckim sądzie na pytania elbląskiego składu odpowiadał 32-letni Robert P., Polak, który za zachodnią granicą odbywa karę dożywotniego więzienia za zabójstwo. Pięć lat temu we Frankfurcie miał udzielić jednak schronienia czterem Polkom, które uciekły z domu publicznego, do którego zostały sprzedane. I to wiąże go z elbląską sprawą.
Mężczyzna przyznał, że nie zna żadnego z oskarżonych, nie kojarzy ich nazwisk, pamięta tylko dziewczyny.
- Jedna z nich powiedziała mi, że została przywieziona do Niemiec do pracy – mówił świadek. – W Berlinie została sprzedana do domu publicznego. Podobnie, jak trzy inne dziewczyny, została wystawiona na aukcję. Za dziewczynę w tym biznesie płaci się od 2,5 do 5 tys. euro. Tak trafiły do domu publicznego we Frankfurcie. Mieścił się on ok. 100 metrów od miejsca, w którym ja mieszkałem. Wszystko co wiem na temat sytuacji czterech dziewczyn z Elbląga i okolic, wiem od nich samych, a najwięcej od tej jednej, z którą się związałem i mam dziecko – dodał. – Dziewczyny twierdziły, że jechały do Niemiec z zamiarem podjęcia pracy w charakterze barmanek czy sprzedawczyń – tak im obiecano. Nie mówiły o tym, by wcześniej pracowały jako prostytutki. Na miejscu pozbawione dokumentów, trafiły do domu publicznego. Tam były zamknięte przez cały dzień i wypuszczane tylko do pracy, no już wiadomo do jakiej. Nie mówiły o biciu, gwałtach czy złym traktowaniu. Musiały odpracować tę sumę, za jaką zostały kupione. Dostawały jednak część pieniędzy dla siebie (za godzinę klient płacił 200 euro). Ten dom publiczny prowadziła para Niemców, a współpracowała z nimi Włoszka – kontynuował opowieść Robert P. – Gdy któregoś dnia zapomniała zamknąć dziewczyny, te uciekły. Poszły do pobliskiego hotelu, w którym w większości mieszkają Polacy i tak się poznaliśmy. One zamieszkały u mnie.
Świadek przyznał, że dom publiczny miał swoją ochronę – Rosjan i mężczyzn pochodzących z terenów byłej Jugosławii, którzy mieli broń.
- Ja też kupiłem broń i poszedłem do nich odzyskać dokumenty dziewczyn – zeznawał Robert P. – Po dobroci nie chcieli mi ich wydać więc oddałem strzał ostrzegawczy. Powiedziałem, że jestem z polskiej mafii i w ten sposób odzyskałem dokumenty dwóch dziewczyn.
Później „rycerskiego Roberta” odwiedził Jugosłowianin, który miał go nakłaniać do wydania dziewczyn (tych z kolei poszukiwała Włoszka i wystawiła za ich dostarczenie nagrodę). Mężczyzna odmówił. Twierdził, że oczywiście, obawiał się o swoje życie, dziewczyny, też całe w strachu, nie wychodziły z mieszkania.
Mężczyzna twierdzi, że cztery kobiety wróciły do Polski – dwie z nich na kserokopiach dokumentów. Jedną jeszcze później spotkał w Niemczech, bo wróciła, by podjąć jakąś pracę. Z jedną związał się na dłużej i ma z nią dziecko.
Czy przetrzymywane w domu publicznym dziewczyny nie próbowały podjąć próby skontaktowania się z policja?
- Włoszka jednej z nich zapowiedziała, że jeśli to zrobią nie oddadzą im dokumentów – wyjaśniał świadek. – Później też nie chciały iść na policję, bo mówiły, że się boją. Dla mnie też to było dziwne – przyznał. – Twierdziły jednak, że obawiają się zemsty tych ludzi, którzy je sprzedali. Niektóre z nich miały w Polsce dzieci.
Mężczyzna twierdzi też, że dziewczyny podczas pobytu w jego mieszkaniu nie świadczyły usług seksualnych. Przynajmniej nic o tym nie wie. Pomagał im, bo jak twierdzi w tej dzielnicy Frankfurtu jest dużo Polaków i wszyscy sobie pomagają.
Kolejna rozprawa odbędzie się 24 września.
A