Przez 25 lat, które zajmuję się kanałem przez Mierzeję, do głowy mi nie przyszło, że ktoś będzie chciał zakończyć tę inwestycję przed Elblągiem. Już 16 marca 2017 roku, podczas procedowania specustawy o budowie kanału przez Mierzeję ostrzegałem, mówiąc, że „Kanał przez Mierzeję bez inwestycji w Elblągu jest jak autostrada bez zjazdów”. Przypomnę – specustawa zastępowała cel transportowy na… „względy bezpieczeństwa”. Mimo wszystko tę zmianę celu traktowałem jako potencjalne, a nie realne zagrożenie. Do głowy mi nie przychodziło, że ktoś mógł wymyślić kanał, którym nie można dopłynąć do żadnego portu.
Tym bardziej że przez kolejne 2 lata rząd przekonywał mnie, że Elbląg na pewno będzie beneficjantem tej inwestycji, nigdy przy tym nie wspominając, że ma partycypować w jej kosztach.
Przysłowiowe mleko się rozlało w 2019 roku, gdy inwestycja ruszyła i z dokumentów jasno wynikało, że ma się zakończyć ok. 3 km od nabrzeży portowych. Rząd najpierw zaprzeczał, ale w kwietniu br. przyznał – resztę toru wodnego i obrotnicę ma zbudować właściciel portu – czyli Elbląg. Jaki to ma być koszt? Od 100 do 200 mln zł – nikt tego nie policzył.
Od tego czasu toczę batalię o owe trzy kilometry i obrotnicę dla statków w porcie elbląskim. Pod koniec 2020 roku mogłem ogłosić częściowy sukces: rząd ogłosił, że sfinansuje jeszcze dwa kilometry toru wodnego, ale obrotnicę i ostatnie 800 metrów miasto ma wykonać na swój koszt. I taka wersja obowiązuje do dzisiaj. Inwestycja ma zostać oddana do użytku w 2023 roku. Co to oznacza?
Powiedzmy sobie jasno: prawnie i ekonomicznie jest to sytuacja niewyobrażalna. Oto rząd oddaje do użytku rozbabraną inwestycję, na którą wydano 2 mld złotych i którą nie będzie można dopłynąć do żadnego portu! Na moje pytania o to, kto ma ją dokończyć, rząd odpowiada, że ma to zrobić Elbląg. Problem w tym, że nikt z władzami Elbląga nawet nie próbował tego uzgodnić.
Ktoś, kto podjął taką decyzję, powinien od razu stanąć przed sądem pod zarzutem przestępstwa niegospodarności, a minister go nadzorujący za niedopełnienie obowiązków. Oba przypadki zagrożone są karą do 3 lat więzienia. Tym bardziej że ustawa o portach i przystaniach morskich, w art. 2c.1 mówi jasno, że „Budowa, modernizacja i utrzymanie infrastruktury zapewniającej dostęp do portów i przystani morskich są finansowane ze środków budżetu państwa”.
O odpowiedzialność prawną za decyzję o budowie kanału bez doprowadzenia go do nabrzeży portowych będę pytał w Senacie. Najważniejsze jednak jest to, że nic nie zwalnia polskiego rządu z pełnej odpowiedzialności za dokończenie tej inwestycji. Dodatkowe 2 km toru wodnego, który wywalczyłem to wciąż za mało.
Władze Elbląga poinformowały, że są gotowe zrealizować budowę obrotnicy, czyli de facto przejąć na siebie zobowiązania rządu wartości ok. 20 mln zł, bo chcą ratować port, by miał szansę się rozwijać. Oczywiście, nie można zapominać, że rozwój portu wymaga dodatkowych inwestycji w samą infrastrukturę portową, na którą pieniądze będzie musiało znaleźć miasto – zatem opowieści o tym, że „Elbląg tylko czeka na kanał” są zupełnie nieprawdziwe. Samorząd liczy, że „w rewanżu” rząd sfinansuje brakujące 800 metrów toru wodnego, co ponoć minister Gróbarczyk werbalnie zadeklarował. Niestety, ja w deklaracje tego ministra już nie wierzę.
Przypomnę znaną już w całej Europie historię o budowie promu, który od 2020 roku miał już pływać do Szwecji, a do tej pory nie ma nawet projektu, a uroczyście pokazana stępka rdzewieje w stoczni. W Ystad zaufali tym opowieściom i wybudowali za 130 mln euro specjalne nabrzeże dla polskich promów. Obyśmy na obietnicach ministra Gróbarczyka nie popłynęli jak Szwedzi.