Zastanawiają mnie powody triumfalizmu członków i sympatyków Prawa i Sprawiedliwości oraz Jarosława Kaczyńskiego, deklarujących zachwyt wynikiem niedzielnych wyborów prezydenckich. Przytakują tym poglądom niektórzy komentatorzy polskiej sceny politycznej. O co chodzi?
Jak podała ostatecznie Państwowa Komisja Wyborcza, Bronisław Komorowski wygrał z Jarosławem Kaczyńskim w stosunku 53 do 47. Niemal identyczny był wynik ostatnich wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych, w których Barack Obama pokonał Johna McCaina. George W. Bush wygrał swą drugą kadencję różnicą tylko 2 proc. głosów. Tyle, że w USA nikt nie mówił wówczas o wyniku prawie remisowym, a ludzie McCaina nie ogłaszali swego kandydata drugim zwycięzcą.
Takie wyniki w systemie dwupartyjnym, do którego polska scena polityczna zmierza, są czymś zwyczajnym. Druga tura wyborów prezydenckich, z dwoma tylko kandydatami, jest niejako wcieleniem systemu dwupartyjnego.
Dziwi mnie również smutne odkrycie czynione od niedzieli przez niektórych dziennikarzy telewizyjnych, że Polska jest podzielona. Czyż fakt, że musiała się odbyć druga tura wyborów, bo w pierwszej żaden z kandydatów nie przekroczył 50-procentowego poparcia, tego podziału nie zapowiadał? Czy gdyby wybory zakończyły się wynikiem 63 do 37, Polska podzielona by nie była?
Jarosław Kaczyński startował w tych wyborach w aurze tragedii smoleńskiej, aurze brata-bohatera pochowanego na Wawelu, od wczoraj również męczennika. Tak tragiczne, ale (jednak!) sprzyjające mu okoliczności już nigdy raczej się nie powtórzą i oby się nigdy nie powtórzyły, oby los oszczędzał nam, Polakom, takich narodowych nieszczęść.
Również powódź była czynnikiem sprzyjającym Kaczyńskiemu, bo nawet w przypadkach klęsk żywiołowych ludzie mają skłonności do personifikacji winnych, a rząd i ludzie z nim związani świetnie się do tego nadają.
Jarosław Kaczyński miał (i ma nadal) w swych rękach telewizję publiczną – telewizję o wciąż największym zasięgu.
Wreszcie – kontrkandydatem Jarosława Kaczyńskiego, byłego premiera, od wielu lat prezesa jednej z dwóch największych partii w Polsce – nie był Donald Tusk, również premier, szef drugiej z tych partii, lecz Bronisław Komorowski – człowiek, o którym jeszcze dziś rano Jacek Kurski (przecież z PiS) powiedział: „wybitny polityk z trzeciego rzędu Platformy Obywatelskiej”.
A więc Wielki Kaczyński przegrał z Małym Komorowskim (z całym szacunkiem dla Prezydenta Elekta) w sytuacji, w której bardzo wiele okoliczności temu Wielkiemu sprzyjało. I gdzież tu zwycięstwo? Bardziej stosowna w wykonaniu sympatyków Jarosława Kaczyńskiego byłaby chyba przyśpiewka kibiców przydatna w powszechnie znanych przypadkach: „Chłopaki, nic się nie stało”.
Takie wyniki w systemie dwupartyjnym, do którego polska scena polityczna zmierza, są czymś zwyczajnym. Druga tura wyborów prezydenckich, z dwoma tylko kandydatami, jest niejako wcieleniem systemu dwupartyjnego.
Dziwi mnie również smutne odkrycie czynione od niedzieli przez niektórych dziennikarzy telewizyjnych, że Polska jest podzielona. Czyż fakt, że musiała się odbyć druga tura wyborów, bo w pierwszej żaden z kandydatów nie przekroczył 50-procentowego poparcia, tego podziału nie zapowiadał? Czy gdyby wybory zakończyły się wynikiem 63 do 37, Polska podzielona by nie była?
Jarosław Kaczyński startował w tych wyborach w aurze tragedii smoleńskiej, aurze brata-bohatera pochowanego na Wawelu, od wczoraj również męczennika. Tak tragiczne, ale (jednak!) sprzyjające mu okoliczności już nigdy raczej się nie powtórzą i oby się nigdy nie powtórzyły, oby los oszczędzał nam, Polakom, takich narodowych nieszczęść.
Również powódź była czynnikiem sprzyjającym Kaczyńskiemu, bo nawet w przypadkach klęsk żywiołowych ludzie mają skłonności do personifikacji winnych, a rząd i ludzie z nim związani świetnie się do tego nadają.
Jarosław Kaczyński miał (i ma nadal) w swych rękach telewizję publiczną – telewizję o wciąż największym zasięgu.
Wreszcie – kontrkandydatem Jarosława Kaczyńskiego, byłego premiera, od wielu lat prezesa jednej z dwóch największych partii w Polsce – nie był Donald Tusk, również premier, szef drugiej z tych partii, lecz Bronisław Komorowski – człowiek, o którym jeszcze dziś rano Jacek Kurski (przecież z PiS) powiedział: „wybitny polityk z trzeciego rzędu Platformy Obywatelskiej”.
A więc Wielki Kaczyński przegrał z Małym Komorowskim (z całym szacunkiem dla Prezydenta Elekta) w sytuacji, w której bardzo wiele okoliczności temu Wielkiemu sprzyjało. I gdzież tu zwycięstwo? Bardziej stosowna w wykonaniu sympatyków Jarosława Kaczyńskiego byłaby chyba przyśpiewka kibiców przydatna w powszechnie znanych przypadkach: „Chłopaki, nic się nie stało”.
Piotr Derlukiewicz