Miejmy nadzieję, że scenariusz pracy nowej Rady Miasta nie był napisany kiedyś przez Hitchcocka, bo wtedy nasza przyszłość nie rysuje się ciekawie. Na początku bowiem mieliśmy trzęsienie ziemi. Według reguł mistrza Alfreda teraz napięcie powinno zacząć rosnąć.
Ostatnia kampania wyborcza w Elblągu już na starcie zaczęła się źle. Prezydent Słonina najpierw oświadczył, że rezygnuje z kandydowania. Potem w ostatniej chwili jednak stanął w wyborcze szranki. Trudno było się oprzeć wrażeniu, że czyni to bez szczególnego entuzjazmu, wyłącznie pod wpływem otoczenia lub - jak mawiają bracia K. - układu.
Jego główna (jak się wydawało) kontrkandydatka - pani senator Gelert budziła z kolei powszechne zdziwienie. Wyniesiona ledwo rok temu przez lokalną społeczność na, może nie tyle ważny, co prestiżowy fotel senatora Rzeczypospolitej, postanawia nagle porzucić warszawskie salony i zacząć pracować dla dobra miasta na stanowisku prezydenta. A przecież wyborcy całkiem niedawno powierzyli jej zupełnie inna rolę. Zlekceważenie ich woli, jak wiadomo, bardzo na pani senator się zemściło. I w tym wypadku w tle słychać było „nie chcem, ale muszem”.
Jedynym liczącym się kandydatem startującym z własnej nieprzymuszonej woli wydawał się być Jerzy Wilk. Ostatni rok rządów PiS-u nie mógł jednak pozostać bez wpływu na jego szanse zdobycia posady prezydenta Elbląga, chociaż zajęcie przez niego drugiego miejsca było sporą niespodzianką.
Wydaje się, że bolączką elbląskich elit politycznych i samorządowych jest brak pomysłu na to miasto. W Elblągu nie ma charyzmatycznych postaci, które mogłyby pociągnąć za sobą wystarczająco liczne rzesze wyborców klarowną i atrakcyjną wizją rozwoju miasta. W efekcie w Elblągu odnotowano jedną z najniższych frekwencji w kraju, a prezydent wybrany jest przez 22 proc. uprawnionych do głosowania. Na jednym z przedwyborczych spotkań poseł Rokita, na moje obawy odnośnie frekwencji, odpowiedział, że Polacy pójdą tłumnie do urn, aby zagłosować przeciwko rządom braci Kaczyńskich. W Elblągu, niestety, tłumnie pozostali w domach, a odpowiedzialnością za ten stan rzeczy pan poseł może się solidarnie podzielić z polityczną konkurencją.
O ile kampania zaczęła się źle, to o początku kadencji nowej Rady Miasta można mówić tylko bardzo źle. Nie pomoże tu relatywizowanie, powoływanie się na dobro miasta i wyborców czy nagłe olśnienie. Dwaj radni ewidentnie oszukali swoich wyborców i to nie podlega żadnej dyskusji. Pamiętać jednak trzeba, że do tanga potrzeba dwojga. Ktoś z drugiej strony chciał się z nimi układać, a może nawet zainicjował rozmowy. Tego nie dowiemy się nigdy, ale jednego można być pewnym – to nie palec Boży tknął nagle dwóch radnych. Tę żałosną sesję musiały poprzedzić targi podobne do tych jakie znamy z telewizji. Dorobiliśmy się własnej Begergate na powiatową skalę. Niestety zabrakło ukrytej kamery i nikt nie krzyknął „mamy cię”.
Jeśli miałbym się pokusić o wróżenie z fusów, to przez najbliższe cztery lata będziemy mieli w mieście okres sprawnego, ale rutynowego zarządzania bez większych perspektyw na dynamiczny rozwój, ale za to w coraz ładniejszym otoczeniu. Trzeba już teraz pogodzić się z myślą, że większość wyborczych obietnic utonie w morzu niemożności. Dlatego nie warto oglądać się na ratusz, tylko robić swoje w nadziei, że władza – ta samorządowa i ta państwowa - będzie wystarczająco zajęta otwieraniem kolejnych teczek, szaf oraz wewnętrznymi roszadami i nie znajdzie już czasu na psucie gospodarki.
Jego główna (jak się wydawało) kontrkandydatka - pani senator Gelert budziła z kolei powszechne zdziwienie. Wyniesiona ledwo rok temu przez lokalną społeczność na, może nie tyle ważny, co prestiżowy fotel senatora Rzeczypospolitej, postanawia nagle porzucić warszawskie salony i zacząć pracować dla dobra miasta na stanowisku prezydenta. A przecież wyborcy całkiem niedawno powierzyli jej zupełnie inna rolę. Zlekceważenie ich woli, jak wiadomo, bardzo na pani senator się zemściło. I w tym wypadku w tle słychać było „nie chcem, ale muszem”.
Jedynym liczącym się kandydatem startującym z własnej nieprzymuszonej woli wydawał się być Jerzy Wilk. Ostatni rok rządów PiS-u nie mógł jednak pozostać bez wpływu na jego szanse zdobycia posady prezydenta Elbląga, chociaż zajęcie przez niego drugiego miejsca było sporą niespodzianką.
Wydaje się, że bolączką elbląskich elit politycznych i samorządowych jest brak pomysłu na to miasto. W Elblągu nie ma charyzmatycznych postaci, które mogłyby pociągnąć za sobą wystarczająco liczne rzesze wyborców klarowną i atrakcyjną wizją rozwoju miasta. W efekcie w Elblągu odnotowano jedną z najniższych frekwencji w kraju, a prezydent wybrany jest przez 22 proc. uprawnionych do głosowania. Na jednym z przedwyborczych spotkań poseł Rokita, na moje obawy odnośnie frekwencji, odpowiedział, że Polacy pójdą tłumnie do urn, aby zagłosować przeciwko rządom braci Kaczyńskich. W Elblągu, niestety, tłumnie pozostali w domach, a odpowiedzialnością za ten stan rzeczy pan poseł może się solidarnie podzielić z polityczną konkurencją.
O ile kampania zaczęła się źle, to o początku kadencji nowej Rady Miasta można mówić tylko bardzo źle. Nie pomoże tu relatywizowanie, powoływanie się na dobro miasta i wyborców czy nagłe olśnienie. Dwaj radni ewidentnie oszukali swoich wyborców i to nie podlega żadnej dyskusji. Pamiętać jednak trzeba, że do tanga potrzeba dwojga. Ktoś z drugiej strony chciał się z nimi układać, a może nawet zainicjował rozmowy. Tego nie dowiemy się nigdy, ale jednego można być pewnym – to nie palec Boży tknął nagle dwóch radnych. Tę żałosną sesję musiały poprzedzić targi podobne do tych jakie znamy z telewizji. Dorobiliśmy się własnej Begergate na powiatową skalę. Niestety zabrakło ukrytej kamery i nikt nie krzyknął „mamy cię”.
Jeśli miałbym się pokusić o wróżenie z fusów, to przez najbliższe cztery lata będziemy mieli w mieście okres sprawnego, ale rutynowego zarządzania bez większych perspektyw na dynamiczny rozwój, ale za to w coraz ładniejszym otoczeniu. Trzeba już teraz pogodzić się z myślą, że większość wyborczych obietnic utonie w morzu niemożności. Dlatego nie warto oglądać się na ratusz, tylko robić swoje w nadziei, że władza – ta samorządowa i ta państwowa - będzie wystarczająco zajęta otwieraniem kolejnych teczek, szaf oraz wewnętrznymi roszadami i nie znajdzie już czasu na psucie gospodarki.