- Zawsze jest niedosyt, gdy się nie wygrywa lub nie ma podium. Wysokie miejsce, wszyscy gratulowali i chwalili, ale gdzieś tam niedosyt pozostał – tak Piotr Wadecki, wychowanek elbląskiego Mlexera skomentował swój występ na igrzyskach olimpijskich w Sydney. W tym roku mija 20 lat od 7. miejsca w Sydney i triumfu elblążanina w Wyścigu Pokoju. A wszystko zaczęło się od tego, że... kolejny raz ukradli mu rower.
- Jak zaczęła się Pana przygoda z kolarstwem?
- Trochę przez przypadek. Do szkoły podstawowej, do której wówczas uczęszczałem, przyszedł trener Mlexera, klubu który miał wówczas sekcję kolarską. Namawiał dzieci do udziału w mini Wyścigu Pokoju. Dałem się namówić i wygrałem ten wyścig. Pamiętam, że zaczynał się od sprawdzenia wiedzy o ruchu drogowym, potem było kryterium uliczne w okolicy Urzędu Miasta, ostatnim etapem okazał się wyścig po ul. Łęczyckiej. Start był na dole przy jednostce wojskowej, meta za cmentarzem Dębica.
- Pół żartem można powiedzieć, że zwycięstwo dało miejsce w klubie?
- Nie nastawiałem się jakoś specjalnie na to. Zdecydował fakt, że Wigry 3, na którym wygrałem mini Wyścig Pokoju, ktoś mi ukradł. To nie był pierwszy rower, który mi skradziono, ale rodzice powiedzieli, że następnego mi nie kupią. A Mlexer miał rowery – jak zostałem zawodnikiem to dostałem Jaguara. Rower, nie samochód. Tak naprawdę do klubu zapisałem się, żeby mieć na czym jeździć.
- Jak wyglądały wówczas treningi?
- Naszym trenerem był Edward Sobczyński. Treningi mieliśmy w poniedziałki, środy i piątki. Pamiętam, ze na jednym z nich trener jechał na motocyklu, miał MZ – tkę, a my na rowerach za nim. On odpowiadał za przygotowania, układał plany treningowe...
- Jednym z pierwszych sukcesów było trzecie miejsce w Ogólnopolskim Wyścigu Kolarskim o Puchar Prezydenta Grudziądza w 1989 r. Dwa lata później Pan już ten wyścig wygrał.
- To był czteroetapowy wyścig juniorski, w dalszym ciągu jest ujęty w kalendarzu kolarskim. Bardzo dobrze obsadzony, przyjeżdżają na niego ekipy zarówno z Europy, jak i z innych kontynentów. Wynika to też z tego, że jest to bardzo dobrze punktowany przez UCI [Międzynarodową Unię Kolarską – przyp. SM]. Wyścig wygrywali tacy kolarze jak Michał Kwiatkowski, Peter Sagan.
- Kiedy poczuł Pan, że kolarstwo nie musi być młodzieńczą przygodą, tylko życiową pasją?
- To chyba przyszło z tymi pierwszymi zwycięstwami, takimi właśnie jak na wyścigu w Grudziądzu, kiedy udało mi się wygrać w międzynarodowym towarzystwie. Wtedy pojawiły się pierwsze nagrody, pierwsze pieniądze za sukcesy. Wtedy stwierdziłem, że to będzie mój sposób na życie.
- I w wieku 18 lat przeniósł się Pan do Floty Gdynia.
- Trzeba było odbyć zasadniczą służbę wojskową. Flota była klubem wojskowym, miała sekcję kolarską i powołali mnie. Pierwszy okres, do przysięgi spędziłem jeszcze na „szkółce” w Ustce, a potem to już w Gdyni. To, że trafiłem do Floty, też nie był przypadek, ponieważ dostałem się do seniorskiej reprezentacji Polski. Wiązało się to z większą ilością startów w wyścigach w Polsce, ale także w zawodach międzynarodowych. We Flocie mogłem jednocześnie odbywać służbę wojskową i kontynuować karierę sportową. Mieszkaliśmy w hotelu sportowym: obok kolarzy byli zapaśnicy, pływacy, ciężarowcy, którzy odbywali służbę wojskową we Flocie.
- Po zakończeniu służby wojskowej jeździł Pan w różnych grupach...
- Po „wyjściu do cywila” trafiłem do półzawodowej grupy prowadzonej przez Ryszarda Szurkowskiego, legendy polskiego i nie tylko kolarstwa. To było dla mnie duże wyróżnienie: sam Ryszard Szurkowski chce mnie w swojej grupie. Pamiętam to wzruszenie. Ryszard Szurkowski, to w dalszym ciągu jest największa postać w polskim kolarstwie. Jeśli dobrze pamiętam, spędziłem tam trzy sezony i przeniosłem się do Vendee - półzawodowej grupy francuskiej. Tam jeździłem rok. Wówczas Polsce powstawała już w pełni zawodowa grupa Mróz. Wróciłem do Polski i kolejne cztery sezony spędziłem w Mrozie. Grupa zawodowa to przede wszystkim więcej ludzi w zespole, więcej zawodników, więcej ludzi do obsługi. To wiąże się z tym, że jest większa liczba startów. I więcej pieniędzy: nie mówię, że w grupach półzawodowych mi się starczało, ale w zawodowym kolarstwie można było „odłożyć”, pozwolić sobie na więcej.
- Po zakończeniu kariery został Pan dyrektorem sportowym CCC.
- Nie tak od razu. Karierę zakończyłem w 2005 r. w grupie Intell – Action, która powstała na bazie Mroza. W następnym roku założyłem własną grupę młodzieżową Nobless, w swoich szeregach mieliśmy kilku bardzo młodych, perspektywicznych kolarzy. Ścigaliśmy się w Polsce i w sąsiednich krajach. Zajmowałem się tam wszystkim - byłem i dyrektorem sportowym i głównym sponsorem. Podczas tego sezonu otrzymałem propozycję zostania selekcjonerem reprezentacji Polski, oczywiście przyjąłem ją, A pod koniec roku zostałem dyrektorem sportowym CCC i tę funkcję pełnię do dziś. Chłopaki z Nobless przenieśli się do innych większych, lepszych grup.
- Na czym polega praca dyrektora sportowego w grupie kolarskiej?
- Długo by wymieniać. Układam plany startowe dla zespołu, cały kalendarz startowy. Zajmuję się rekrutacją nowych zawodników do grupy na kolejne sezony, planuję przygotowania do sezonu. W jego trakcie jestem tą osobą, która jedzie za peletonem. Ustalam taktykę przedstartową, składy, kto pojedzie w danym wyścigu. Bardzo szerokie spektrum obowiązków.
- W tym roku mija też 20. rocznica startu na igrzyskach olimpijskich w Sydney.
- Nie chcę, żeby to zabrzmiało nieskromnie, ale byłem pewniakiem, żeby pojechać na igrzyska. Za mną był udany sezon: wygrałem Wyścig Pokoju, zostałem dwukrotnym mistrzem Polski w jeździe indywidualnej na czas i w wyścigu ze startu wspólnego. Pojechałem tam jako lider naszego zespołu. Myślę, że tylko kontuzja mogła sprawić, żebym się w Sydney nie pojawił. Do Australii przylecieliśmy trzy tygodnie wcześniej na zgrupowanie. Ono się zakończyło trzy dni przed startem, wtedy przenieśliśmy się do wioski olimpijskiej. Zbyt wiele czasu na coś innego, np. zwiedzanie nie mieliśmy.
- Siódme miejsce na igrzyskach – sukces czy niedosyt?
- Zawsze jest niedosyt, gdy się nie wygrywa lub nie ma podium. Wysokie miejsce, wszyscy gratulowali i chwalili, ale gdzieś tam niedosyt pozostał. Wiedziałem, że stać mnie było na więcej, mogłem pojechać po lepszy wynik. Nie miałem chyba wtedy tak wiele doświadczenia, jak koledzy z którymi rywalizowałem. Przede mną były naprawdę wielkie nazwiska. A mi, chyba jednak zabrakło doświadczenia.
- Sukcesów było dużo. A któryś szczególnie utkwił w pamięci?
- Najbardziej pamiętam zwycięstwo w Wyścigu Pokoju i podwójne mistrzostwo Polski w 2000 r.: ze startu wspólnego i w jeździe indywidualnej na czas. Pamiętam, że na zwycięstwo w Wyścigu Pokoju miałem chrapkę. To był rok 2000, miałem już kilka zwycięstw na koncie. Czułem się pewnie, na Wyścig Pokoju jechałem jako lider naszego zespołu i myślałem o zwycięstwie.
- Dziękuję za rozmowę.