Kto nie wierzy w przeznaczenie, musi przyznać, że czasami pewne znaki na ziemi i niebie mówią, że coś miało się wydarzyć. Tak miało być. To nie przypadek. I właśnie nie przez przypadek wybrałam się kiedyś do Tolkmicka. Pojechałam tam, by poznać Jürgena, Petrę i Michaelę i poznać ich historię. Zobacz zdjęcia.
- Byliśmy w tylu pięknych miejscach na świecie, w Australii czy Nowej Zelandii, a do dziś nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że nasza mama pochodzi z tak pięknego miejsca. Dopiero teraz po raz pierwszy zobaczyliśmy miejsce, gdzie się urodziła, gdzie się wychowała. Tak późno, a przecież to miejsce jest częścią nas samych. Stąd pochodzimy – mówiła Petra, będąc pod ogromnym wrażeniem Elbląga i okolic.
Michaela, najbardziej wrażliwa z całej trójki, miała łzy w oczach na wspomnienie mamy oraz z radości, że się spotkaliśmy zupełnie nieprzypadkowo tutaj, w Tolkmicku.
- To nie jest przypadek. Tak miało być - powiedziała.
Pobyt rodzeństwa w Elblągu obfitował w wiele nietypowych wydarzeń. W hotelu, w którym mieszkali spotkali Niemca, który wyznał, że jego mama też mieszkała przy Wesfalenweg i z pewnością bawiła się z małą Waltraud. Kolejnym niecodziennym wydarzeniem było pojawienie się gołębia podczas wizyty trójki w Kościele Mariackim w Gdańsku. - Zapaliłam dwie świeczki za dusze naszych rodziców, nagle na ramieniu siedzącego obok mnie mężczyzny usiadł gołąb. To niesamowite, pomyślałam – mówiła wzruszona Michaela.
Podobny gołąb pojawił się podczas naszego spotkania w niemieckim Hamm, w którym niedawno przebywałam na wakacjach. Tym razem jednak nie w kościele, a w pubie.
- To nie może być przypadek. To jest znak - powiedziała do mnie Michaela, a w jej oczach pojawiły się łzy.
Miała zapewne na myśli swoją mamę i to, że jest teraz z nami obecna. Moje niemieckie znajome na wieść o tym, że przyjechałam na kilka dni do Niemiec, od razu wsiadły w samochód i przejechały 150 km, by spotkać się ze mną. Rzuciły mi się w ramiona, jakby znały mnie od lat, a potem wyjęły z torby zniszczone przez czas albumy ze starymi fotografiami. Na wielu z nich uśmiechała się mała dziewczynka, Waltraud.
- To jest nasz dom na Westfalenweg, dziadkowie dostali go od kościoła na 99 lat w dzierżawę – mówiła Petra. - A to nasza mama podczas pierwszej komunii św. i jej siostra Ilse – zobaczyłam dwie dziewczynki w podobnym wieku, ubrane w białe sukienki stojące przed domem.
Mała Waltraud miała dwoje rodzeństwa, starszego o 12 lat brata Hugo i o rok starszą przybraną siostrę Ilse. - Gdy nasza babcia urodziła Hugo, powiedziano jej, że nie będzie miała więcej dzieci, a że zawsze chciała mieć dziewczynkę wraz z dziadkiem przysposobili małą Ilsę, która została oddana zaraz po urodzeniu do domu dziecka. Jej prawdziwa mama również mieszkała w Elblągu - opowiada Michaela.
Był rok 1935, Ilse miała sześć tygodni. Wkrótce po tym, jak zamieszkała w domu państwa Steffen, bo tak nazywali się dziadkowie trójki moich niemieckich znajomych, Marta (babcia moich znajomych) dowiedziała się, że spodziewa się dziecka. Dziewięć miesięcy później na świat przyszła dziewczynka, która otrzymała imię Waltraud. Dziewczynki były ze sobą bardzo zżyte, razem bawiły się na ulicach Elbląga, razem przystąpiły do pierwszej komunii świętej.
- Nasz dziadek urodzony w 1898 roku zmarł jeszcze przed zakończeniem wojny w 1943 roku na guza mózgu w szpitalu w Gdańsku. Mama opowiadała nam, że jej mama Marta (ur. 1900) często jeździła do niego w odwiedziny do Gdańska. Wcześnie owdowiała, a wkrótce po tym musiała z dwójką dzieci uciekać z Elbląga. Brat mojej mamy, Hugo, był wtedy na froncie.
Na wielu zdjęciach widać statecznego pana o siwych wąsach.
- To nasz pradziadek Ferdinand, a tu siedzi nasza prababcia Bertha, to rodzice naszego dziadka Ericha Steffena. Oni też mieszkali w Elblągu na Burgstrasse 18 (dzisiejsza Zamkowa) – mówiła Petra.
- Mama zawsze z wielkim sentymentem wspominała swoje rodzinne strony, dom, w którym się wychowała, kościół, w którym została ochrzczona i przystąpiła do pierwszej komunii św. Niestety, nie wiemy, który to był kościół – przyznała. Ja przypuszczam, że mógłby to być kościół św. Wojciecha.
Na pewno na cmentarzu przy kościele św. Wojciecha został pochowany dziadek Petry, Michaeli i Jürgena. - Poznaję ten kościół, wasz dziadek był pochowany przy kościele św. Wojciecha. Jednak zapewne jego grób już nie istnieje – powiedziałam.
Marta wraz z Ilse i Waltraud opuściła swoje ukochane miasto na początku 1945 roku.
-Dostały się do Gdańska, skąd statkiem przedostały się do Niemiec – opowiadały siostry. - Resztę życia nasza mama spędziła w Dülken. W 1955 roku na tańcach poznała tatę, potem pojawiliśmy się my. Był okres, że w 50-metrowym mieszkaniu mieszkała cała ferajna: babcia Marta, ciocia Ilse, potem nasz tata, nasza mama i nasza trójka.
- A co stało się zresztą rodzeństwa? - zapytałam. - Hugo po wojnie dostał się do amerykańskiej niewoli – mówiła Petra, a Michaela, jak to ona, znów ma oczy pełne łez. - Potem zamieszkał w NRD, przez wiele lat nie mógł zobaczyć się z resztą rodziny. Takie były czasy. Pozwolono mu tylko przyjechać na 80. urodziny naszej babci Marty. Krótko po tym babcia otrzymała telegram informujący o nagłej śmierci syna. A Ilse? Wyszła szczęśliwie za mąż i podobnie jak mama miała trójkę dzieci.
Petra zamknęła album ze zdjęciami. W tym samym czasie gołąb wyfrunął z pubu, a wraz z nim z pomieszczenia ulotniła się melancholia. Taka, która zawsze towarzyszy opowieściom z dawnych lat. Zrobiłyśmy sobie zdjęcie, by zapamiętać ten moment. Życie pisze się dalej...