Prezydenta Kennedy'ego nie zabił jeden człowiek, a trzech. Było pięć strzałów, a nie trzy – taką tezę postawiło dwóch polskich kryminalistyków, czyli osoby, które zbrodnie badają " na chłodno". Jedną z nich jest Bronisław Młodziejowski, który opowiadał o tym zdarzeniu w elbląskiej Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej.
Wszystko zaczęło się w momencie, gdy zadzwonili przedstawiciele japońskiej Kaneko Creative Agency, którzy chcieli, żeby członkowie Polskiego Towarzystwa Kryminalistycznego zrekonstruowali zabójstwo prezydenta Kennedy'ego. Na początku Jerzy Kasprzak i Bronisław Młodziejowski myśleli, że to żart. Gdy okazało się, że jednak nie, zabrali się do pracy. I doszli do wniosków, że to nie Lee Harvey Oswald zabił prezydenta Stanów Zjednoczonych.
- Gdyby przeżył to zdarzenie mógłby być oskarżony co najwyżej o zranienie gubernatora Connally'ego, bo ani razu nie trafił prezydenta – mówił Młodziejowski, biolog, kryminalistyk, biegły sądowy z 45- letnim doświadczeniem,
Według polskich naukowców strzelców było jeszcze dwóch.
Swoją tezę oparli na tym, co ogólnodostępne, czyli m.in. na materiale filmowym, tzw. filmie Zaprudera, zdjęciach po kulach, a także na zapisie dźwiękowym, dzięki któremu wyłowiono odgłosy strzałów.
- Wszyscy świadkowie potwierdzali, że padły trzy, a my udowodniliśmy, że było ich pięć – mówił Młodziejowski. - Na przykład agenci FBI, chociaż absolutnie ich nie oskarżam, byli tak szkoleni, że potrafili "wstrzelić" się w strzał, który padał kilkadziesiąt metrów dalej.
Stwierdzono to na podstawie zapisu oscyloskopowego, czyli takiego, który, najprościej mówiąc, obrazuje dźwięk.
- Jest taka klatka, gdzie pocisk trafia prezydenta w czoło. Następuje coś, co można nazwać eksplozją, widać obłok krwi i mózg prezydenta. Jacqueline Kennedy rzuca się na bagażnik i łapie fragment kości czaszki i wraca do samochodu – opowiadał Młodziejowski. - Wzięła ją, bo jak później mówiła, uważała, że może się to przydać podczas ratowania męża.
Niestety Kennedy nie miał szans z bronią, którą używa się do polowań.
- Na każdym miejscu zdarzenia zawsze zostają ślady – mówił kryminalistyk i dodał, że faktami można manipulować, ale nie można ich zniszczyć. Z kolei dowody rzeczowe są, jakie są, ale ich interpretacja musi być chłodna i beznamiętna.
- Gdyby przeżył to zdarzenie mógłby być oskarżony co najwyżej o zranienie gubernatora Connally'ego, bo ani razu nie trafił prezydenta – mówił Młodziejowski, biolog, kryminalistyk, biegły sądowy z 45- letnim doświadczeniem,
Według polskich naukowców strzelców było jeszcze dwóch.
Swoją tezę oparli na tym, co ogólnodostępne, czyli m.in. na materiale filmowym, tzw. filmie Zaprudera, zdjęciach po kulach, a także na zapisie dźwiękowym, dzięki któremu wyłowiono odgłosy strzałów.
- Wszyscy świadkowie potwierdzali, że padły trzy, a my udowodniliśmy, że było ich pięć – mówił Młodziejowski. - Na przykład agenci FBI, chociaż absolutnie ich nie oskarżam, byli tak szkoleni, że potrafili "wstrzelić" się w strzał, który padał kilkadziesiąt metrów dalej.
Stwierdzono to na podstawie zapisu oscyloskopowego, czyli takiego, który, najprościej mówiąc, obrazuje dźwięk.
- Jest taka klatka, gdzie pocisk trafia prezydenta w czoło. Następuje coś, co można nazwać eksplozją, widać obłok krwi i mózg prezydenta. Jacqueline Kennedy rzuca się na bagażnik i łapie fragment kości czaszki i wraca do samochodu – opowiadał Młodziejowski. - Wzięła ją, bo jak później mówiła, uważała, że może się to przydać podczas ratowania męża.
Niestety Kennedy nie miał szans z bronią, którą używa się do polowań.
- Na każdym miejscu zdarzenia zawsze zostają ślady – mówił kryminalistyk i dodał, że faktami można manipulować, ale nie można ich zniszczyć. Z kolei dowody rzeczowe są, jakie są, ale ich interpretacja musi być chłodna i beznamiętna.
mw