Dzisiejsza dyskusja panelowa Letnich Ogrodów „Polityki”, zatytułowana „Kino i niezależność”, była żywa i interesująca, w głównej mierze za sprawą Janusza Kijowskiego i jego tezy, że o kinie niezależnym można mówić, gdy myśli się o czasach PRL-u, z jego Szkołą Polską i Kinem Moralnego Niepokoju.
Dlaczego Kijowski przestał robić filmy?
Akurat Janusz Kijowski ma prawo to takich sformułowania, bo raczej nie był pupilkiem poprzedniego systemu. Jego „Indeks” cztery lata przeleżał na półkach (cenzura). Przed wprowadzeniem stanu wojennego zrealizował jeszcze „Kung-fu” (1979) i „Głosy” oraz założył Studio im. Irzykowskiego, którego zadaniem było wspieranie debiutujących filmowców. Po 1989 r. filmów już nie robił, ale był wykładowcą PWSFTviT w Łodzi, wiceprezesem Europejskiej Federacji Reżyserów Filmowych, jest członkiem Rady Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej oraz wiceprezesem Stowarzyszenia Filmowców Polskich. Od kilku lat jest dyrektorem Teatru im Jaracza w Olsztynie.
Dlaczego nie robi filmów? Dlatego, że kino straciło niezależność.
Janusz Kijowski twierdzi, ze jednym z większych błędów popełnionych w Polsce po 1989 r. była likwidacja zespołów filmowych, które skupiały ludzi różnych profesji związanych z filmem: reżyserów, szefów produkcji, operatorów, scenarzystów itp. I o różnym stopniu wtajemniczenia - od uznanych mistrzów po młodych, stawiających pierwsze kroki. W filmie niezbędny jest bowiem - jak to nazywa Kijowski - „system feudalny”: mistrz, czeladnik, uczeń. W zespołach filmowych powstały wszystkie najwybitniejsze polskie filmy okresu 1957-1990. Polskie kino było wówczas niezależne (mimo że skazane na ingerencję cenzury) i znane i cenione w Europie. System producencki, jaki obowiązuje u nas od 1990 r., to raczej jego karykatura, bo filmy sformatowane są „pod telewizję”, a producenci, choć mają pieniądze na realizację filmu, często nie mają kompetencji. Dlatego polskie kino przestało być niezależne, królują w nim komedie romantyczne i telenowele, a Europa przestała się nimi interesować.
Kto to widział?
Piotr Marecki - redaktor, wydawca, doktor kulturoznawstwa Uniwersytetu Jagiellońskiego, jest entuzjastą kina offowego (zwanego niezależnym).
Andrzej Titkow - trzeci uczestnik dyskusji - nie dojechał, więc nie wiadomo, jakie zająłby stanowisko w tym sporze.
Marecki i Kijowski są częstymi bywalcami festiwali kina zwanego niezależnym, lecz mają o nim zgoła odmienne opinie. To, co Marecki nazywa nowatorstwem (np. gagi w rodzaju: pośliznął się na skórce banana), dla Kijowskiego jest wtórne, jest powrotem do kina niemego i komedii slapstickowej.
Znamienne jest to, że obaj panowie podczas dyskusji wymienili przynajmniej dwadzieścia tytułów kina zwanego niezależnym, a 95 proc. słuchaczy czwartkowego panelu (z pewnością nie są to pasjonaci sitcomów), nie znała ani jednego. Czy możemy zatem mówić o kinie? Czy istnieje kino bez widza?
Prowadzący dyskusję Mirosław Pęczak próbował trochę pomagać Mareckiemu (znane jest zainteresowanie red. Pęczaka subkulturami - może jedną z nich są amatorzy tworzący filmy), ale Kijowski radził sobie z obu panami.
Jakie kino?
Trudno tu o jakąś definicję, którą przyjęliby uczestnicy panelu i czytelnicy portElu. Dlatego będę subiektywny. Tęsknię za polskim filmem, który byłby do obejrzenia (doskonały pod względem warsztatowym) i do pomyślenia (zawierał przekaz, który dotyczy spraw dla mnie ważnych). Kino niezależne, którego piewcą jest Piotr Marecki, takich filmów nie rodzi. Jeżeli nawet możemy doszukać się tam jakiegoś przekazu, to warsztatu na ogół nie. Może jest to kino amatorskie w klasycznym tego słowa znaczeniu - robione przez entuzjastów bez profesjonalnego przygotowania.
Kino, od którego Kijowski uciekł do teatru, nawet jeśli jest poprawne warsztatowo, nie zawiera istotnego przekazu.
Czy zatem jedynym ratunkiem dla polskiego kina jest reaktywacja zespołów filmowych z ich hierarchią uczeń - mistrz?
Akurat Janusz Kijowski ma prawo to takich sformułowania, bo raczej nie był pupilkiem poprzedniego systemu. Jego „Indeks” cztery lata przeleżał na półkach (cenzura). Przed wprowadzeniem stanu wojennego zrealizował jeszcze „Kung-fu” (1979) i „Głosy” oraz założył Studio im. Irzykowskiego, którego zadaniem było wspieranie debiutujących filmowców. Po 1989 r. filmów już nie robił, ale był wykładowcą PWSFTviT w Łodzi, wiceprezesem Europejskiej Federacji Reżyserów Filmowych, jest członkiem Rady Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej oraz wiceprezesem Stowarzyszenia Filmowców Polskich. Od kilku lat jest dyrektorem Teatru im Jaracza w Olsztynie.
Dlaczego nie robi filmów? Dlatego, że kino straciło niezależność.
Janusz Kijowski twierdzi, ze jednym z większych błędów popełnionych w Polsce po 1989 r. była likwidacja zespołów filmowych, które skupiały ludzi różnych profesji związanych z filmem: reżyserów, szefów produkcji, operatorów, scenarzystów itp. I o różnym stopniu wtajemniczenia - od uznanych mistrzów po młodych, stawiających pierwsze kroki. W filmie niezbędny jest bowiem - jak to nazywa Kijowski - „system feudalny”: mistrz, czeladnik, uczeń. W zespołach filmowych powstały wszystkie najwybitniejsze polskie filmy okresu 1957-1990. Polskie kino było wówczas niezależne (mimo że skazane na ingerencję cenzury) i znane i cenione w Europie. System producencki, jaki obowiązuje u nas od 1990 r., to raczej jego karykatura, bo filmy sformatowane są „pod telewizję”, a producenci, choć mają pieniądze na realizację filmu, często nie mają kompetencji. Dlatego polskie kino przestało być niezależne, królują w nim komedie romantyczne i telenowele, a Europa przestała się nimi interesować.
Kto to widział?
Piotr Marecki - redaktor, wydawca, doktor kulturoznawstwa Uniwersytetu Jagiellońskiego, jest entuzjastą kina offowego (zwanego niezależnym).
Andrzej Titkow - trzeci uczestnik dyskusji - nie dojechał, więc nie wiadomo, jakie zająłby stanowisko w tym sporze.
Marecki i Kijowski są częstymi bywalcami festiwali kina zwanego niezależnym, lecz mają o nim zgoła odmienne opinie. To, co Marecki nazywa nowatorstwem (np. gagi w rodzaju: pośliznął się na skórce banana), dla Kijowskiego jest wtórne, jest powrotem do kina niemego i komedii slapstickowej.
Znamienne jest to, że obaj panowie podczas dyskusji wymienili przynajmniej dwadzieścia tytułów kina zwanego niezależnym, a 95 proc. słuchaczy czwartkowego panelu (z pewnością nie są to pasjonaci sitcomów), nie znała ani jednego. Czy możemy zatem mówić o kinie? Czy istnieje kino bez widza?
Prowadzący dyskusję Mirosław Pęczak próbował trochę pomagać Mareckiemu (znane jest zainteresowanie red. Pęczaka subkulturami - może jedną z nich są amatorzy tworzący filmy), ale Kijowski radził sobie z obu panami.
Jakie kino?
Trudno tu o jakąś definicję, którą przyjęliby uczestnicy panelu i czytelnicy portElu. Dlatego będę subiektywny. Tęsknię za polskim filmem, który byłby do obejrzenia (doskonały pod względem warsztatowym) i do pomyślenia (zawierał przekaz, który dotyczy spraw dla mnie ważnych). Kino niezależne, którego piewcą jest Piotr Marecki, takich filmów nie rodzi. Jeżeli nawet możemy doszukać się tam jakiegoś przekazu, to warsztatu na ogół nie. Może jest to kino amatorskie w klasycznym tego słowa znaczeniu - robione przez entuzjastów bez profesjonalnego przygotowania.
Kino, od którego Kijowski uciekł do teatru, nawet jeśli jest poprawne warsztatowo, nie zawiera istotnego przekazu.
Czy zatem jedynym ratunkiem dla polskiego kina jest reaktywacja zespołów filmowych z ich hierarchią uczeń - mistrz?
Piotr Derlukiewicz