- Film do aparatu miał maksymalnie 36 klatek. Zobaczyłeś 37. rzecz wartą uwiecznienia to... game over. Przed naciśnięciem spustu migawki trzeba było się 10 razy zastanowić, czy kadr jest dobrze ustawiony, czy wszyscy się na nim mieszczą, czy to co chcę zrobić, tam się znajduje - mówi Jacek Szulecki, elbląski fotograf i operator kamery Truso TV. Rozmawiamy o tym, jak przez lata zmieniała się fotografia. Zobacz kilka zdjęć Jacka Szuleckiego.
- Pamiętasz pierwsze zdjęcie, po którym pomyślałeś, że coś może z tego być?
- Szczerze mówiąc nie. Pamiętam pierwsze zdjęcie, które samodzielnie wywołałem. Jeszcze chodziłem do podstawówki, to było w 1973 r. Fotografią „zaraził“ mnie starszy o 15 lat kuzyn, który miał dobrą lustrzankę oraz wyposażoną ciemnię. Aparat Exa produkcji Niemieckiej Republiki Demokratycznej z wymiennymi obiektywami, lampą błyskową oraz chyba z całym wyposażeniem dodatkowym, jakie mógł mieć. Pełny wypas, lepszy od Praktiki, również z NRD. Jednym zdaniem: przedmiot marzeń niezwykle trudnych do realizacji. Pokazał mi, jak się wywołuje film, jak się „robi“ zdjęcia z powiększalnika w czerwonej ciemni. Pierwsze zdjęcie zrobiłem sobie na wakacjach samowyzwalaczem. Na zdjęciu ja przed namiotem. Satysfakcji nie zapomnę nigdy.
- Młodszym czytelnikom przypomnimy, że w latach 70. tych nie wystarczyło nacisnąć przycisk na aparacie... Fotografia, dziś nazywana analogową była bardziej skomplikowana.
- Ale też nie przesadzajmy, nie jest to wyższa matematyka. Mnie nauka zrobienia dobrego zdjęcia zajęło kilka miesięcy i kilkanaście „wypstrykanych“ filmów. Tamte aparaty w ogóle nie były automatyczne. Ostrość trzeba było ustawić ręcznie, czas naświetlania, przysłony trzeba było dostosować do panujących warunków. Używanie lampy błyskowej, którą trzeba było osobno założyć na aparat, to był już kolejny stopień trudności. Film miał maksymalnie 36 klatek. Kiedy wyjeżdżało się na wycieczkę lub imprezę, a mieliśmy tylko jeden film, to mogliśmy zrobić maksymalnie 36 zdjęć. I tyle. Koniec. Zobaczyłeś 37 rzecz wartą uwiecznienia to... game over. Przed naciśnięciem spustu migawki trzeba było się 10 razy zastanowić, czy kadr jest dobrze ustawiony, czy wszyscy się na nim mieszczą, czy to co chcę zrobić, tam się znajduje.
- I trzeba też pamiętać, że samo naciśnięcie migawki to była połowa zadania. Zdjęcia trzeba było jeszcze wywołać. Do momentu wywoływania tak naprawdę nie do końca było wiadomo, co jest na zdjęciu.
- Trzeba było kupować chemię do wywoływania filmów, do papieru. Trzeba było zwracać uwagę dosłownie na wszystko. Zdjęcia niedoświetlone lub prześwietlone można było uratować. Za jasną fotografię można ściemnić i odwrotnie: za ciemne - rozjaśnić. Najgorszą sytuacją było zdjęcie nieostre, albo poruszone. Z tym już nic się nie da zrobić. A potem do ciemni. Film wywoływało się w koreksie, do którego wkładało się film, zalewało się wywoływaczem. Kolejnym krokiem było płukanie czystą wodą z kranu, potem szedł utrwalacz. Przy okazji trzeba było pilnować czasu. Dopiero po utrwaleniu wyjmowało się negatyw i było widać, co jest na filmie. To był najbardziej ekscytujący moment. Jak się wyjmowało i wszystkie klatki były mniej więcej na jednakowym poziomie, szarym, to był sukces. To znaczyło, że każde zdjęcie jest dobrze lub prawie dobrze naświetlone. Gorzej jak były białe - czyli niedoświetlone, albo czarne - czyli prześwietlone. Albo w ogóle nic nie było, bo np. nie otworzyła się migawka lub był zbyt krótki czas naświetlania. Trzeba było wtedy przeanalizować przyczyny.
fot. Jacek Szulecki
.
- Trzeba jeszcze zdjęcie „przełożyć“ na papier.
- Papier jest takim samym materiałem negatywowym jak film tylko „w drugą stronę“. Też trzeba było się nauczyć naświetlania papieru, jego obróbki. Też był wywoływacz, woda do płukania i utrwalacz. Do tego dochodziła nauka obsługi powiększalnika. Też można było „zepsuć“ dobre zdjęcie i np. ze zdjęcia ostrego zrobić nieostre przez nieprecyzyjne ustawienia. Po naświetleniu, wywołaniu, opłukaniu i utrwaleniu można było wynosić „mokre“ zdjęcia na białe światło i zobaczyć „co nam wyszło“. Następnie fotografia wędrowała do płukania i można było ją suszyć. Na filmach często widzimy zdjęcia przyczepione klamerkami do rozwieszonego sznura. Bardziej efektywną metodą było suszenie na specjalnych suszarkach. Przy przenoszeniu zdjęcia na papier trzeba było również uważać. „Zepsuć“ je można było niemal w każdym momencie. Zbyt krótki czas przebywania zdjęcia w utrwalaczu „mścił się“ szybszym, albo w ogóle szybkim „żółceniem“ zdjęcia. Dobrze utrwalona fotografia powinna czarno - białą tonację zachować przez niemal 100 lat. Jednym zdaniem: trzeba było wysiłku, żeby nauczyć się robić zwykłe zdjęcia np. do rodzinnego albumu. Dziś jest bez porównania łatwiej.
- Co na to rodzice? Wywoływanie zdjęć wówczas wiązało się z wyłączeniem użytkowania łazienki na kilka godzin.
- Miałem to szczęście, że nie musiałem robić ciemni w domu. Wspomniany wcześniej kuzyn miał „swoją“ ciemnię w piwnicy. A później, w czasach licealnych w każdej wolnej chwili biegłem do Edeku. W Elbląskim Domu Kultury, dzisiejszym Światowidzie, była rewelacyjnie, jak na tamte czasy wyposażona pracownia. Jedno pomieszczenie było tzw. „białe“ do spotkań, w kolejnym była ciemnia z sześcioma, jeżeli dobrze pamiętam, powiększalnikami. W trzecim „mokrym“ pomieszczeniu były zlewy do płukania zdjęć i suszarnia. Teoretycznie koło „El-Foto“ miało swoje spotkania chyba trzy razy w tygodniu. Mówię „chyba“, bo nie pamiętam i nie miało to żadnego znaczenia, bo w praktyce funkcjonowało bez przerwy. Zawsze ktoś tam był, a ja biegałem do Edeku w każdej wolnej chwili.
- Kto tam pracował?
- Pierwszy raz przyszedłem w 1976 r. Instruktorką wówczas była Berta Krawczyk, później długo zajmowała się pracownią plastyczną. Niestety młodo zmarła. Była pierwszą instruktorką, która uczyła nas licealistów, „szczawików“. Obok byli starsi koledzy, którzy próbowali swoich sił w fotografii artystycznej, wystawowej, bardziej zaawansowanej. Ale panowała koleżeńska atmosfera, wszyscy byliśmy kolegami. Mieliśmy taki zwyczaj, że wywołane zdjęcia rozrzucało się po podłodze i wspólnie omawiało, co można zrobić lepiej, inaczej, co można poprawić, a co wyszło super. Opinia z ust fotografa, który już zdobył nagrody, wyróżnienia na konkursie fotograficznym była nieoceniona.
Wcześniej, przed moim przyjściem, instruktorami byli Janusz Cydzik i Czesław Misiuk. Później, przez długi czas, była Krysia Monczarska: fajna, ciepła koleżanka, która dużo nam pomagała i pokazywała „co i jak“. Później się okazało, że jak się robi zdjęcie Zalewu Wiślanego lub pięknej łąki w lesie, to trzeba zachować pewne reguły. Chociażby kompozycja obrazu, jak doświetlać niektóre fragmenty. Jak postępować z architekturą, detalami, jak zrobić dobre zdjęcia kamienic na Starym Mieście? Jak wykorzystywać światło? Pytań mnóstwo. Po latach miałem okazję „oddać ten dług“ prowadząc szkolenia fotograficzne m.in. dla braniewskiego Uniwersytetu III wieku. Wspaniali ludzie i bardzo miło te nasze fotograficzne spacery wspominam. Wracając do fotografii. Wolę zrobić trzy zdjęcia i wybrać z nich jedno niż trzydzieści. Selekcja jest trudna. Ciężko mi się zdecydować, które wybrać.
fot. Jacek Szulecki
.
- A pierwszy aparat? Jak poszedłeś do Edeku, to już z własnym aparatem?
- Wtedy jeszcze nie. Rodzice mieli radziecką Smienę, na której próbowałem swoich sił. Potem na aparacie wspomnianego już kuzyna. W latach 70. tych aparat fotograficzny, szerzej sprzęt fotograficzny był towarem luksusowym. Drogi i bardzo trudny do kupienia. W Edeku mieli dobry sprzęt, jak na tamte czasy: radzieckie Zenity, enerdowskie Praktiki oraz obiektywy, które pasowały na obie marki. Standardem był wówczas gwint 42 mm. Mieliśmy do dyspozycji wszystkie rodzaje obiektywów: standardy, teleobiektywy, obiektywy szerokokątne... Zoomów jeszcze wtedy nie było. Uczyliśmy się do czego można jaki obiektyw wykorzystać.
Pierwszy aparat, o którym mogłem powiedzieć, że jest „mój“, kupił mi tata, na rynku przy ul. płk. Dąbka. To był radziecki Zenit. Długo nim robiłem zdjęcia... Kolejny kupiłem już sobie sam.
- Ten moment, w którym stwierdziłeś, że fotografia może być Twoim sposobem na życie...
- Ja chciałem być pilotem wojskowym. W ósmej klasie podstawówki, chodziłem do szkoły podstawowej nr 7, dziś III Liceum Ogólnokształcące, przygotowywałem się bardzo poważnie do egzaminów do Liceum Lotniczego w Dęblinie. I lekarz sportowy mi powiedział, żebym sobie lotnictwo wybił z głowy ze względu na wadę kręgosłupa. Marzenia trzeba było zostawić. I wtedy pomyślałem, a może fotografia...
- Już wtedy „biegałeś“ do „El-Foto“?
- Tak. Aparatu własnego jeszcze wtedy nie miałem. W szkole podstawowej na zapleczu gabinetu biologicznego pani dyrektor pozwoliła mi na stworzenie ciemni. Sprzęt był, nikt się nim nie zajmował; szkoła kupiła mi papier, chemię. W zamian zostałem szkolnym fotografem. I robiłem tam zdjęcia aż do liceum. Jak mnie marzeń o Dęblinie pozbawiono, to poszedłem do I Liceum w Elblągu. Nie było tam klasy o profilu fotograficznym, ale tajników zawodu uczyłem się w Edeku. Po maturze poszedłem do Policealnego Studium Budowlanego, dziś Technikum Budowlane, przy ul. Grottgera.
- „Budowlanka“? Ciekawy wybór szkoły jak na fotografa...
- Ale tam była ciemnia, tylko też nikt się nią nie zajmował. Wtedy w „El-Foto“ poznałem Juliusza Marka, który też fotografował. Pamiętam, że zorganizował czterotygodniowy obóz harcerski w Srebrnej Górze, w ówczesnym województwie wałbrzyskim. Piękne plenery. Na tym obozie urządziliśmy w starych fortach ciemnię i uczyliśmy harcerzy sztuki fotografii.
Wracając do Studium, to na koniec trzeba było złożyć pracę dyplomową. I elementem mojej pracy był pięciominutowy własnoręcznie nakręcony, wywołany i zmontowany film na temat wytrzymałości konstrukcji betonowych. Film na taśmie 16 mm nakręcony radziecką kamerą Krasnogorsk wypożyczonej z „El-Foto“. Pamiętam jak suszyłem wywołany film na długim korytarzu w dzisiejszym Technikum Budowlanym. Kiedyś montaż filmu to było cięcie, czyszczenie i klejenie taśmy filmowej. Potem podczas projekcji zdarzało się, że filmy pękały, rozklejały się. W moim przypadku wszystko poszło dobrze. Dostałem piątkę i dyplom technika budowlanego ze specjalnością budownictwo ogólne. Czas w Policealnym Studium Budowlanym przydał mi się po latach, kiedy remontowałem swoje miejsce na ziemi czyli domek w Tolkmicku, gdzie mieszkam od kilkunastu lat.
fot. Jacek Szulecki
- Po szkole poszedłeś do pracy na budowę?
- Nie. Jako wychowawca do Specjalnego Ośrodka Szkolno-Wychowawczego nr 1, wówczas przy ul. Wyżynnej. Na krótko, bo zaraz upomniało się o mnie wojsko. Trafiłem do pułku inżynieryjno-budowlanego w Gdyni-Oksywiu. I się przyznałem, że umiem robić zdjęcia. Trafiłem „w dziesiątkę“. Przy klubie żołnierskim działał zespół artystyczny żołnierzy służby czynnej „Kirasjerzy“. I z tym zespołem jeździłem i fotografowałem ich występy w całej Polsce. Byliśmy też w ówczesnej Czechosłowacji. A jak byłem w Gdyni, to dokumentowałem życie jednostki. Miałem ciemnię na wyłączność, oni byli zadowoleni, że doczekali się fotografa w pułku. Robiłem zdjęcia do gazet oraz na użytek jednostki.
- Wyszedłeś do cywila...
- I trafiłem do Komendy Wojewódzkiej Straży Pożarnej w Elblągu przy ul. Bema. W straży pracowała męska część mojej rodziny i od nich dowiedziałem się, że potrzebują fotografa. Opanowałem całą pracownię fotograficzną plus udało nam się stworzyć pracownię wideo. To był rok 1986, jeżeli dobrze pamiętam. W mieście było wówczas kilka kamer w rękach prywatnych. Komenda Wojewódzka wygospodarowała pieniądze i w warszawskim komisie kupiliśmy kamerę Panasonic VHS oraz magnetowid do zgrywania filmów. W sali projekcyjnej były dwa telewizory, monitorów jeszcze nie było. To była bardzo fajna praca, dająca dużo możliwości, kontaktów. Głównie zajmowałem się dokumentowaniem strażackiego życia. Powstała tam też sala tradycji, w której eksponowano moje zdjęcia.
- Przeskoczymy trochę w przód. Byłeś też szefem najbardziej nowoczesnego wówczas w Elblągu laboratorium fotograficznego.
- Po Straży Pożarnej wyjechałem za granicę na kilka lat. Kiedy wróciłem, kolega z Krakowa zainspirował mnie do współpracy z Kodakiem, który wówczas w Polsce otwierał sieć nowoczesnych laboratoriów fotograficznych Kodak Express. Około 1,5 roku trwały moje starania i przekonywanie warszawskiej centrali, że warto coś takiego otworzyć w Elblągu. Pamiętam, jak pojechałem do laboratorium w Gdyni: to był efekt „wow“.
O filmach, slajdach, rzeczach, jakie tam były w „El-Foto“ nie mogliśmy nawet marzyć. Jesienią 1992 r. zaadaptowaliśmy pomieszczenia EMPIKu przy ul. 1 Maja w Elblągu na laboratorium Kodak Express. Pamiętam te pierwsze minilaby, które „same“ wywoływały zdjęcia. To było spełnienie pierwszych zawodowych marzeń. Żeby było śmieszniej: prowadziłem remont pomieszczeń pod Kodaka nie będąc jeszcze formalnie zatrudnionym. Dopiero na ostatniej prostej pojechałem na rozmowę kwalifikacyjną. Zrobiłem na tyle dobre wrażenie, że zatrudnili mnie od razu. Prawie 10 lat prowadziłem to laboratorium. Ogromna możliwość rozwoju, praca w światowej firmie. Pamiętam zdziwienie ludzi, którzy mogli kolorowe zdjęcia odebrać po godzinie. Na naszych oczach wszystko się zmieniało w szybkim tempie. Fotografię analogową zastąpiła cyfra. Pojawiały się lepsze komputery, programy do obróbki zdjęć. Przeszedłem przez cały proces fotografii: od „mokrych“ zdjęć, negatywów po fotografię cyfrową.
- Jak trafiłeś do telewizji?
- Po Kodaku pracowałem w innej branży i chciałem coś zmienić. A gdzieś w tyle głowy była chęć spróbowania swoich sił „w żywym obrazie“. I przypadkowo dowiedziałem się, że Telewizja Elbląska otwierała redakcję w Braniewie. Piotr Marek powoli przejmował telewizję. Spotkałem Juliusza Marka i zacząłem próbować swoich sił. Musiałem się nauczyć wszystkiego od początku: obsługi kamery, montażu. Od czasów strażackich minęła cała epoka. Opanowałem pracę z kamerą i myślę, że nie najgorzej. Z satysfakcją i zadowoleniem przepracowałem tyle lat. I w dalszym ciągu pracuję.
- Przeżyłeś pół wieku ze zdjęciami. Trudno porównywać czarno-białą fotografię analogową do dzisiejszej kolorowej cyfry, bo to jest zupełnie coś innego. Trudno to porównywać do siebie, co jest lepsze, co jest gorsze. Chciałem zadać takie pytanie: czy cyfra „zabiła“ fotografię, ale do końca nie jestem przekonany czy to pytanie ma sens?
- Nie. Nie sądzę, że cyfra „zabiła“ fotografię. Podobnie było z filmem: kiedyś kręcono na taśmie. To jest tylko materiał światłoczuły. Dziś procesorem światłoczułym jest matryca. Dla mnie najważniejsze jest to, co jest na obrazku, na ekranie, na zdjęciu. W zasadzie nie ma znaczenia, czym to robimy, jaką techniką doszliśmy do efektu końcowego, bo to on jest najważniejszy. A ten można osiągnąć zarówno aparatem cyfrowym, jak i analogowym. Obecnie fotografuję aparatem cyfrowym na ustawieniach półautomatycznych. Głównie z tego względu, że chcę mieć kontrolę nad tym, co będzie głównym tematem zdjęcia. Aparat na automacie, jak ma ustawienie ostrości w centrum kadru, a ktoś przejdzie trochę dalej, to mi zrobi ostrość na panoramę, czy na pana, który stoi 20 metrów dalej. A ciocia Zosia na pierwszym planie, która miała być bohaterką fotografii wychodzi nieostra. Do tego dochodzi się z czasem, ale warto mieć taką świadomość. Tego trzeba się po prostu nauczyć.
fot. Jacek Szulecki
- I na sam koniec pytanie, którego pewnie większość fotografów nie lubi, ale musi paść. Co Ty lubisz fotografować?
- Bardzo lubię przyrodę: krajobrazy, zwierzęta. Od 17 lat mieszkam w Tolkmicku w „pięknych okolicznościach przyrody“. Przy domu mam ogród i mogę fotografować bez dłuższych wypraw „w plener“. Taka ciekawostka przy okazji: dopiero jak zacząłem fotografować różne gatunki ptaków, nauczyłem się rozróżniać wróbla od mazurka. I wiele innych, które odwiedzają mój ogród, zakładają w nim gniazda.
Drugim, a może i pierwszym ulubionym obiektem są plenery. Co też się wiąże z moją okolicą. Tereny nad zalewowe: z jednej strony mam Wysoczyznę Elbląską z pięknymi górkami i widokami zapierającymi dech w piersiach. Przez wiele lat próbowałem sfotografować perseidy: rój meteorów na nocnym niebie. Z „moich“ górek zapowiadała się świetna fotografia. Ale zdjęcia nocne robisz, montując aparat na stabilnym statywie i celując w odpowiedni fragment nieba. Ustawiamy wszystko manualnie: migawka otwarta na 15-20 sekund. Tylko z perseidami jest taki kłopot, że nigdy nie wiadomo, w którym miejscu nieba się pokażą. Osiem lat trwało polowanie. Ja ustawiam aparat w jedno miejsce, one pokazują się w innym. Dwa lata temu się udało. Sam nie wierzyłem. Wyszło pięknie. Druga sprawa to zwierzęta: szybkie i wcale im nie zależy, żeby je ktoś fotografował. Doskonała przygoda, ale trzeba się uzbroić w bardzo duże pokłady cierpliwości.
I trzeci temat: reportaże z wydarzeń, to dotyczy zarówno pracy z aparatem jak i z kamerą. Lubię podglądać ludzi, fotografować ich reakcje.
- Dziękuję za rozmowę.