- Starałam się mieć do nich stosunek jak najbardziej obiektywny, czyli przedstawić ich jak najbardziej żywych, pełnych, ale punkt wyjścia był taki, że pamiętałam ich z tamtych czasów – mówi o bohaterach swojej pierwszej książki „Ekstaza, lata 90. Początek” Anna Gacek, znana dziennikarka muzyczna. Spotkała się z czytelnikami na przystani nad rzeką Elbląg. Zobacz zdjęcia.
Piątkowe popołudnie, w słońcu ponad 30 stopni, leżaki zajęte do ostatniego miejsca. W takiej scenerii na przystani nad rzeką można było przenieść się do buzujących emocjami lat 90., szczególnie w muzyce, o czym przez prawie dwie godziny opowiadała znana dziennikarka muzyczna Anna Gacek. Przyjęła zaproszenie Stowarzyszenia Co Jest?, by opowiedzieć o swojej pierwszej książce „Ekstaza, lata 90. Początek”, który odniosła na rynku wydawniczym spory sukces. Wybraliśmy odpowiedzi autorki na niektóre pytania.
O tym, jakim kluczem kierowała się, pisząc książkę
- Jedno, co sobie założyłam i co pozostanie konsekwentne do końca książkowej trylogii o latach 90., to że nie nie będę pisać o czymś, czego nie pamiętam. Nie będę też pisać o tym, co kojarzę, ale co mnie nie poruszyło. Nie będzie więc w moich kolejnych książkach za dużo hip-hopu, metalu. Nie będzie rzeczy, których wtedy nie słuchałam. Z jakiegoś powodu nie wydawały mi się pociągające, bo nie byłoby to nigdy - choćbym nie wiem jak do tego podeszła starannie – pisane z tej samej perspektywy, co perspektywa kogoś, kto pierwszy raz usłyszał tę płytę, tę płytę i tę płytę (pokazuje na winyle stojące obok – red.) i miał niesamowite emocje towarzyszące temu słuchaniu.
Nie chciałam, by ta książka była książką badawczą. Ona jest faktograficzna, merytoryczna, ale nie jest zimna. Nie jest to książka analizująca, przygląda się, stawia pewne rzeczy w kontekstach, ale na pierwszym miejscu są ci ludzie. Aby byli na pierwszym miejscu, tak przedstawieni jak chciałam ich przedstawić w „Ekstazie”, musiałam mieć do nich stosunek. Starałam się mieć do nich stosunek jak najbardziej obiektywny, czyli przedstawić ich jak najbardziej żywych, pełnych, ale punkt wyjścia był taki, że pamiętałam ich z tamtych czasów. Czy z super ważnych, super wpływowych Beastie Boys pamiętam coś więcej niż teledysk do „Sabotage”? Nie, więc w nowej książce będzie o teledysku do „Sabotage”, bo ciężko by o nim nie było, ale o Beastie Boys nie pisałabym tak szczerze jak o chwili, kiedy dowiedziałam się o śmierci Kurta Cobaina albo o chwili, gdy poszłam do kina na „Pulp Fiction”. To perspektywa kogoś, kto miał wtedy naście lat i żył tym bardziej niż światem swoich kolegów, szkoły, swojego domu rodzinnego. To ci ludzie z książki byli najfajniejsi, najlepsi. To jest jedyny klucz.
O tym, dlaczego tak dużo miejsca poświęca Nirvanie
- W okresie od marca 1990 do kwietnia 1994 roku, bo o taka jest chronologia książki, w szeroko rozumianej popkulturze nie było ważniejszego wydarzenia niż premiera płyty „Nevermind” Nirvany. Komercyjnie, kulturowo, w sensie fenomenu, znaczenia jakościowego, społecznego. Jeśli przyjąć, że jest najważniejsze dzieło tej książki, to jest to „Nevermind”. Jeśli przyjąć , że popkultura to jest film, telewizja, media, oda, sztuka, muzyka, to najważniejszą w sensie oddziaływania, okładek, ilości idoli, wartości idoli była muzyka. W tej książce najważniejszą składową z popkultury jest muzyka, a skoro tak, to najważniejszym w tej muzyce jest „Nevermind” Nirvany.
To też myślę, wynika z lektury. Moment, w którym Nirvana detronizuje Michaela Jacksona z jego płytą „Dangerous” i zrzuca go ze szczytu amerykańskiej listy przebojów i wchodzi trio obdartusów... Jackson zakładał, że sprzeda 100 milionów swojej płyty i pobije nieosiągalny wciąż wynik swojego „Thrillera”, a to nie była płyta 1991 roku. Nie było to najbardziej kultowy album, punk go zdetronizował. Słynne gwiazdy w teledyskach Jacksona, budżetu promocyjne, ekstrawagancje nie miały żadnego znaczenia. Choćby to wydarzenia pokazuje, jakim fenomenem była Nirvana, a za nią przyszły kolejne.
O dyktacie MTV i „systemu”
- Nirvana się ugięła przed MTV, Pearl Jam, U2 (chodzi o odrzucane przez MTV teledyski zespołów – red.). MTV było taką siłą, że musiałeś decydować. Albo moja muzyka dotrze do dzieciaków, albo wojuję z MTV i schodzę do niszy. Wszyscy oni podjęli decyzję, że jakoś się z tym MTV ułożę. Będę ich nienawidził, ale się coś ugra.
Fajny jest ten moment, kiedy Nirvana wydawała „In Utero”, czyli swoją trzecią niezwykle oczekiwaną płytę, a wielka sieć dystrybucyjna amerykańska Walmart powiedziała: „chłopcy, z taką okładką i piosenką „Rape me” (zgwałć mnie – red.) to wy na naszych półeczkach nie macie czego szukać”. A to są półeczki, które mogły zagwarantować przy dobrych wiatrach nawet dodatkowy milion czy więcej sprzedanych egzemplarzy. „Nirvana” powiedziała „walcie się Walmart”, ale okazało się, że „In Utero” nie sprzedaje się tak jak „Nevermind” i po kilku miesiącach przygotowali specjalną edycję dla Walmartu.
A to, co jest w książce, dotyczy zdarzenia kilka lat później, kiedy Sharyl Crow, jakby nie patrzeć przy Nirvanie popowa wokalistka – dostaje swoją odpowiedź od Walmartu „Hej Sheryl, nagrałaś właśnie następcę swojej multiplatynowej pierwszej płyty. Super, chcemy ją mieć. Tylko ty śpiewasz na niej, że dzieciaki mogą kupić w Walmarcie broń i się pozabijać, wyrzuć to zdanie ze swojej piosenki „Love is a good thing” i wtedy cię weźmiemy”. A Sheryl mówi im „Walcie się Walmart”. Obliczono to później, że ta decyzja kosztowała parę milionów dolarów, ale zostało tak jak jest. I to był też znak czasów. Nie ci punkowi łobuzi, nie ikony autentyczności, tylko popowa wokalistka, która w latach 80. śpiewała chórki u Michaela Jacksona pokazała, jak to się robi i kto tu ma jaja.
W obecnych czasach nie ma już tej niesamowitej zależności od MTV, wytwórni muzycznych. Tamten system ich orał.
O ulubionym teledysku
- Nie wiem, który jest mój ulubiony. Wielu nauczyłam się po czasie, dlaczego są dziełami sztuki, były takie ważne, stały się fenomenem. Tak na przykład było z „Jeremym” Pearl Jam. A na przykład Cobain nienawidził teledysku to „Smells like teen spirit”. Praca nad tym planem była piekłem dla wszystkich w to zaangażowanych.
Pamiętam, że wrażenie zrobił na mnie też „I feel you” Depeche Mode. Jak zobaczyłam po raz pierwszy wychudzonego, wytatuowanego Gahana, to było uderzające. W szczególności w kontekście poprzednich teledysków zespołu, tego króla na leżaku. Nawet nie wiedząc wiele, dało się odczuć, że to inaczej i że tam jest jakiś mrok.
Później, kiedy zaczęliśmy już mieć MTV, Vivę i oswoiliśmy się z tym światem teledysku, pojawiły się też polskie. Pamiętam, jak Kayah wydawała płytę”Zebra”. Pierwszy teledysk do piosenki „Na językach” zapowiadano w telewizji, że kosztował 100 tysięcy złotych. To było wówczas bardzo dużo pieniędzy. Uczono nas, że teledysk może być dziełem, że to jest ważne, żeby był ładny, drogi.
Björk jest świetnym przykładem kogoś, kto uzupełniał siebie tymi teledyskami. Mam 12 lat, pani w telewizji śpiewa piosenkę i smaży jajka sadzone. Trzeba sobie to ułożyć w głowie (uśmiech)
Teledysk do „Miss world” Hole nie jest wielki, ale zmienił moje życie. Nigdy nie było mi dość „Don't speak”. Utworu tak, a teledysku ni cholera. Sophie Miller włożyła w te cztery minuty coś, że to działa do dziś. Gwen Stefani, gdy odbierała nagrodę MTV za teledysk roku, wzięła Sophie Miller ze sobą. „To jest twoja nagroda, ty mi zrobiłaś ten sukces”.
Po spotkaniu autorskim odbył się koncert elbląskiej grupy KiŻ, którą tworzą artyści rozpoczynający muzyczną przygodę właśnie w latach 90. Joanna Żondłowska (Ahead, Bigriss), Marcin Kłosowski (Kaptur Mnicha, Ahead, Ptaky), Andrzej "Bulas" Ciuchta (Peaceful Corporation, Pump). Gościnnie z zespołem wystąpiła Alicja Anuszek.