Polscy archeolodzy są znani na świecie ze swoich osiągnięć, jednak od lat, także w naszym regionie, borykają się z brakiem pieniędzy na badania. Często aż do dnia rozpoczęcia wykopalisk nie ma pewności, czy w tym sezonie będzie za co kopać.
Magdalena Natuniewicz-Sekuła z Warszawy bada cmentarzysko ludu Gotów w Weklicach pod Elblągiem i nie jest jedynym archeologiem, któremu problemy finansowe spędzają sen z powiek.
- Przy porządnej, dwudziestoosobowej ekipie spenetrowanie stanowiska trwałoby trzy, cztery lata – wylicza. – Tymczasem w obecnych warunkach potrwa to dziesięć, piętnaście lat.
Środków na ten cel nie ma Komitet Badań Naukowych, a możliwości Urzędu Ochrony Zabytków są znikome. Archeolodzy pukają więc do różnego rodzaju fundacji, sponsorów i samorządów. Przynajmniej na naszym terenie doświadczenie pokazuje jednak, że gdy brakuje np. na pomoc najuboższym, trudno jest przekonać do wspierania nauki.
W Elblągu sytuacja jest niemal komfortowa. Władze finansują wykopaliska na Starym Mieście i w podlebląskim Janowie. Ale by mieć na coś więcej niż tylko podstawowy zakres prac, muzeum musi zabiegać o pomoc z zewnątrz.
- Powoli zmieniamy się w urzędników, którzy muszą się znać na wszystkim – przyznaje Grzegorz Stasiełowicz, elblążanin, wiceprezes olsztyńskiego oddziału Stowarzyszenia Archeologów Polskich. – Zabiera to dużo czasu, który z dużo lepszym skutkiem mógłby być wykorzystany na opracowywanie znalezisk.
Walka o pieniądze to problem dla wielu, zarówno starszych, jak i młodych naukowców, bo nie każdy przedsiębiorczość ma we krwi.
- My chyba rzeczywiście nie wpisaliśmy się jeszcze w nową rzeczywistość - potwierdza Mirosław Jonakowski, szef elbląskiej delegatury Urzędu Ochrony Zabytków, archeolog. - Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że jak są jakieś potrzeby, to udaje się je sfinansować w normalny sposób i nie trzeba się o nic specjalnie ubiegać. Jest co prawda sporo osób, które potrafią zdobywać pieniądze, ale, o ile wiem, studia do tego nie przygotowują.
Sytuację ratują wielkie inwestycje drogowe, bo wtedy za badania płaci inwestor. Są jednak rejony, w których inwestycji brakuje lub jest ich niewiele.
- To wymusza zmiany w planowaniu wykopalisk - mówi Mirosław Jonakowski. – Rozwiązaniem może być ograniczenie się do rzeczy absolutnie niezbędnych, czyli praca tam, gdzie stanowisko jest zagrożone.
Archeolog powinien dziś być nie tylko naukowcem, ale i menedżerem. Powinien wiedzieć, jak zdobyć pieniądze, przekonać do swojego pomysłu potencjalnych darczyńców i sprawnie przeprowadzić wykopaliska. Jeszcze do niedawna specjalistom od zamierzchłej przeszłości nie było to potrzebne. Taki wizerunek naukowca odchodzi jednak do lamusa i przynajmniej niektóre uczelnie starają się tego uczyć swoich studentów.
- U nas powstała nawet odpowiednia specjalizacja - mówi dr Adam Waluś z Uniwersytetu Warszawskiego. - Na czele zespołu dydaktycznego stoi prof. Aleksander Bursze, który wymyślił festyny w Biskupinie.
Pod jego kierunkiem studenci uczą się, jak organizować takie przedsięwzięcia i do kogo się zwrócić o sponsoring. - Bez tej wiedzy naprawdę trudno jest dzisiaj żyć, nie tylko w archeologii, ale i w każdej innej dyscyplinie – podkreśla doktor Waluś.
- Przy porządnej, dwudziestoosobowej ekipie spenetrowanie stanowiska trwałoby trzy, cztery lata – wylicza. – Tymczasem w obecnych warunkach potrwa to dziesięć, piętnaście lat.
Środków na ten cel nie ma Komitet Badań Naukowych, a możliwości Urzędu Ochrony Zabytków są znikome. Archeolodzy pukają więc do różnego rodzaju fundacji, sponsorów i samorządów. Przynajmniej na naszym terenie doświadczenie pokazuje jednak, że gdy brakuje np. na pomoc najuboższym, trudno jest przekonać do wspierania nauki.
W Elblągu sytuacja jest niemal komfortowa. Władze finansują wykopaliska na Starym Mieście i w podlebląskim Janowie. Ale by mieć na coś więcej niż tylko podstawowy zakres prac, muzeum musi zabiegać o pomoc z zewnątrz.
- Powoli zmieniamy się w urzędników, którzy muszą się znać na wszystkim – przyznaje Grzegorz Stasiełowicz, elblążanin, wiceprezes olsztyńskiego oddziału Stowarzyszenia Archeologów Polskich. – Zabiera to dużo czasu, który z dużo lepszym skutkiem mógłby być wykorzystany na opracowywanie znalezisk.
Walka o pieniądze to problem dla wielu, zarówno starszych, jak i młodych naukowców, bo nie każdy przedsiębiorczość ma we krwi.
- My chyba rzeczywiście nie wpisaliśmy się jeszcze w nową rzeczywistość - potwierdza Mirosław Jonakowski, szef elbląskiej delegatury Urzędu Ochrony Zabytków, archeolog. - Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że jak są jakieś potrzeby, to udaje się je sfinansować w normalny sposób i nie trzeba się o nic specjalnie ubiegać. Jest co prawda sporo osób, które potrafią zdobywać pieniądze, ale, o ile wiem, studia do tego nie przygotowują.
Sytuację ratują wielkie inwestycje drogowe, bo wtedy za badania płaci inwestor. Są jednak rejony, w których inwestycji brakuje lub jest ich niewiele.
- To wymusza zmiany w planowaniu wykopalisk - mówi Mirosław Jonakowski. – Rozwiązaniem może być ograniczenie się do rzeczy absolutnie niezbędnych, czyli praca tam, gdzie stanowisko jest zagrożone.
Archeolog powinien dziś być nie tylko naukowcem, ale i menedżerem. Powinien wiedzieć, jak zdobyć pieniądze, przekonać do swojego pomysłu potencjalnych darczyńców i sprawnie przeprowadzić wykopaliska. Jeszcze do niedawna specjalistom od zamierzchłej przeszłości nie było to potrzebne. Taki wizerunek naukowca odchodzi jednak do lamusa i przynajmniej niektóre uczelnie starają się tego uczyć swoich studentów.
- U nas powstała nawet odpowiednia specjalizacja - mówi dr Adam Waluś z Uniwersytetu Warszawskiego. - Na czele zespołu dydaktycznego stoi prof. Aleksander Bursze, który wymyślił festyny w Biskupinie.
Pod jego kierunkiem studenci uczą się, jak organizować takie przedsięwzięcia i do kogo się zwrócić o sponsoring. - Bez tej wiedzy naprawdę trudno jest dzisiaj żyć, nie tylko w archeologii, ale i w każdej innej dyscyplinie – podkreśla doktor Waluś.
Joanna Torsh