Udało mi się namówić na rozmowę reżysera Giovanniego Castellanos, który w elbląskim Teatrze Dramatycznym realizuje utwór Sławomira Mrożka pt. „Na pełnym morzu” - napisał Tomasz Walczak w nadesłanym tekście prezentującym sylwetkę młodego, kolumbijskiego reżysera.
Śmiało mogę zaryzykować stwierdzenie, że to wyjątkowo interesujące spotkanie dobrej literatury, bardzo aktualnej, z niezwykłym interpretatorem literatury Mrożka w osobie kolumbijskiego twórcy. To niezwykłe, aby tak młody człowiek, mogący pochwalić się sporym już dorobkiem artystycznym, wrósł tak mocno w polską kulturę, literaturę, dramaturgię… Ale zacznę może od początków teatralnej drogi Giovanniego.
W dalekiej Kolumbii
Do Teatru trafił w wieku ośmiu lat! Małe miasteczko w dalekiej Kolumbii. Nikt w rodzinie wcześniej ze sztuką sceniczna nie był związany. Oglądał wiele przedstawień. Postanowił zrobić własny monodram z różnych monologów. Zobaczył to pewien zawodowy impresario, zaproponował współpracę.
Później dostał się do zespołu artystycznego w swoim rodzinnym mieście. Od tej pory, jak twierdzi, w jego życiu nie było ani jednego dnia, w którym nie wystąpiło słowo Teatr! Po jakimś czasie wraz z rodziną przenosi się do Bogoty. W stolicy kraju desperacko i usilnie szuka także kontaktu z… Teatrem. W wieku trzynastu lat pracował już w teatrach zawodowych. W jednym sezonie grał w pięciu zespołach.
Wyjątkowo intensywnym okresem „wrastania” w Teatr był czas spędzony w liceum salezjańskim o profilu teatralnym. Tam pracował z zawodowymi reżyserami. Usłyszał o Grotowskim, Stanisławskim, Artaud, czytał wiele o ich metodach pracy i realizował je we własnych poszukiwaniach twórczych. To był bardzo ważny okres życia Castellanosa. W Kolumbii nie można „wyżyć” z Teatru, gdyż wszystkie zespoły są prywatne, nie ma teatrów państwowych i wiadomym jest, że w takiej sytuacji muszą borykać się z problemami finansowymi oraz lokalowymi.
Jako młody licealista był bardzo aktywny w różnych przestrzeniach życia społecznego. Z racji tego, że jego ojciec jest lekarzem, udzielał się przez wiele lat jako wolontariusz w organizacji Czerwonego Krzyża. Był także harcerzem. W wojsku ukończył kurs ratowników medycznych. Pociągała go także duchowość salezjańska, charyzmat tego zgromadzenia, służba ludziom.
Droga do Polski
Pomimo tego, a może raczej wbrew temu, postanowił swą przyszłość związać z pracą sceniczną, z reżyserią. W seminarium był dla wewnętrznego wyciszenia i podjęcia najważniejszej życiowej decyzji. Stwierdził, iż takich decyzji nie wolno podejmować głową, tylko sercem, a on zdecydowanie jest bardziej artystą niż racjonalistą. Będąc jeszcze w seminarium otrzymał list od polskiego księdza pracującego w Rzymie, że skoro pasjonuje go Teatr, powinien podjąć studia na kierunku reżyserii w którejś z polskich uczelni teatralnych. Przeczytał, pomyślał, namówił swego o rok młodszego przyjaciela, sprzedał wszystko, co posiadał i kupił bilet lotniczy do Polski.
Wcześniej odwiedził Ambasadę Polską w Bogocie, nie było tam żadnych kolejek po wizy, zaostrzonego systemu obronnego, lecz miła i przyjazna atmosfera. Przed odlotem musiał jeszcze spotkać się z ojcem Alechandra, swego przyjaciela, by go przekonać do pomysłu studiów w naszym kraju. Udało się i jak opowiada, to był pierwszy sukces reżyserski 17-letniego Giovannego.
Gdy przekroczył bramkę kontroli celnej na warszawskim lotnisku, poczuł się jak w innym świecie… Tam był znanym twórcą teatralnym, pracował w telewizji, był kimś rozpoznawalnym. Tutaj młodych Kolumbijczyków potraktowano jako potencjalnych przemytników. Wiadomo, kartel narkotykowy z Bogoty swymi mackami sięgał i do Europy Wschodniej. Całą noc spędzili w miejscu pilnie strzeżonym, by rano ktoś z Uniwersytety Łódzkiego mógł potwierdzić, że obaj panowie rozpoczynają roczny kurs językowy dla obcokrajowców. To było przykre doświadczenie, ale schody dopiero miały się rozpocząć…
Nauka życia, nauka języka
Od nowa musiał uczyć się życia i choć był rok 1996, to językiem angielskim na ulicach polskich miast posługiwało się nadal niewiele osób. To co było miłym zaskoczeniem, to ludzie - autentycznie życzliwi i uśmiechnięci. Zmiana warunków okazała się ostrym atakiem na psychikę, ale także i na żołądek. Był listopad, a tu już około godziny 15 robi się ciemno. W barze akademickim na obiad zupa mleczna, drugie danie złożone z ziemniaków, piersi z kurczaka i włoskiej kapusty - a wszystko białe. Przez rok mieszkał w jednym z większych łódzkich akademików, tzw. Wieży Babel, dla studentów z innych państw. Na każdym kroku można było spotkać np. Wietnamczyka rozmawiającego z Nigeryjczykiem bardzo „łamaną polszczyzną”, ale wszyscy oni bardzo chcieli mówić po polsku, było to przejawem pewnej wyższości nad nowoprzybyłymi do kraju, którego języka się zupełnie nie zna.
Po ukończeniu kursu językowego musiał zdać egzaminy wstępne na Wydział Reżyserii. Zdawał do warszawskiej i do krakowskiej szkoły teatralnej, marząc o tym by móc studiować w tej jednej z najsłynniejszych na całym świecie. Zdał do obu, wybrał oczywiście Kraków. Sam egzamin wspomina jako wyjątkowo trudny. Należy pamiętać o tym, że posługiwał się naszym trudnym językiem zaledwie w podstawowym stopniu. Wspomina prof. Krystiana Lupę, który kręcił nosem: „Kolumbijczycy... Czy oni coś wiedzą o teatrze?” Później i ten wykładowca przekonał się do egzotycznych studentów, polubił ich. Po pokazie egzaminacyjnym, podszedł do niego ksiądz Tischner, szczerze gratulując, pozostali członkowie komisji, entuzjastycznie oklaskiwali popisy młodziutkich adeptów sztuki reżyserskiej. 17- i 16-latkowie konkurowali o indeksy z polskimi dwudziestokilkulatkami. Zostali przyjęci pod warunkiem, że na koniec pierwszego roku zdadzą egzamin z języka polskiego.
Na wozie i pod wozem
Zajęcia, wykłady… Lupa posługuje się wyjątkowo skomplikowany słownictwem, to była walka, aby cokolwiek zrozumieć. Później stało się to wręcz fascynujące. Z aktorami pracował swoim rytmem, zupełnie inaczej niż Europejczycy. Ponadto był wyjątkowo konkretny, nie wdawał się podczas prób w dysputy filozoficzne, jasno precyzował swe oczekiwania i uzyskiwał efekt.
Młodzi reżyserzy pragną błyszczeć, popisać się swoją wiedzą, mają świadomość tego, że są świetni. Kończą wszak elitarną uczelnię, pracują z wybitnymi indywidualnościami i osobowościami Teatru. Aktor natomiast woli pracować, niż rozmawiać o teorii czy historii sztuki. Przychodzi taki reżyser do Teatru i zaczyna popisy przed aktorami. Giowanny był takiej możliwości pozbawiony, ponieważ miał ograniczony zasób słów!
Tak czy inaczej wykładowcy zachwycali się Kolumbijczykami, aktorzy chętnie u nich grali. Byli gwiazdami krakowskiej uczelni. Później, jak sam opowiada, przysłowiowa woda sodowa uderzyła do głowy i było bardzo trudno. Dziekanem reżyserii został Grabowski, który chwalił pracę, a na dwa tygodnie przed końcem, stwierdził że wszystko jest źle. Dwója z egzaminu, dalej klapa za klapą, nawet zaczął wątpić czy się do tego nadaje. Było zagrożenie powtarzania studiów od początku, był urlop dziekański, ale była także asystentura przy reżyserii u mistrza Lupy, dalej u Stuhra, u Opalskiego. Zaczęła się prawdziwa nauka warsztatu. Wyjechał do Niemiec, by tam reżyserować samodzielnie, powrócił do Krakowa, aby skończyć studia. Grabowski przyglądał mu się wyjątkowo bacznie, stawiał wysoko poprzeczkę, miał wyższe oczekiwania, niż w stosunku do innych studentów.
Droga do Elbląga
Skończył studia z wyróżnieniem, zaczął pracować jako reżyser w krakowskim Starym Teatrze, w Stowarzyszeniu Łaźnia. Jego żona pochodzi z Mrągowa, dokąd wspólnie podróżowali. Świeżo upieczony reżyser także i tam rozpoczął profesjonalną zabawę w Teatr. Porwał za sobą młodzież, rozmiłował w scenie. Trafił do Teatru im. Jaracza w Olsztynie, często słyszał o elbląskim Teatrze wiele dobrego. Postanowił zadzwonić do dyrektora, umówić się na spotkanie.
Tak oto trafił do Elbląga. Po premierze wraca do Krakowa, gdzie poza licznymi obowiązkami, rozpoczyna także współpracę ze swą umiłowana uczelnią, będzie prowadził zajęcia ze studentami Wydziału Aktorskiego.
Przez te osiem lat pobytu w Polsce, która stała się dla niego prawdziwym drugim domem, wiele się zmieniło, jak zauważa. To co pokochał niemal od razu, to nasze parówki, wyśmienite kiełbasy, szynka. W Kolumbii strasznie drogie rarytasy. Ponadto śliczne polskie dziewczyny. Teraz ma takie dwie dziewczyny w swym krakowskim mieszkaniu, żonę z Mazur i córeczkę Amelię.
*Tytuł i śródtytuły pochodzą od Redakcji
W dalekiej Kolumbii
Do Teatru trafił w wieku ośmiu lat! Małe miasteczko w dalekiej Kolumbii. Nikt w rodzinie wcześniej ze sztuką sceniczna nie był związany. Oglądał wiele przedstawień. Postanowił zrobić własny monodram z różnych monologów. Zobaczył to pewien zawodowy impresario, zaproponował współpracę.
Później dostał się do zespołu artystycznego w swoim rodzinnym mieście. Od tej pory, jak twierdzi, w jego życiu nie było ani jednego dnia, w którym nie wystąpiło słowo Teatr! Po jakimś czasie wraz z rodziną przenosi się do Bogoty. W stolicy kraju desperacko i usilnie szuka także kontaktu z… Teatrem. W wieku trzynastu lat pracował już w teatrach zawodowych. W jednym sezonie grał w pięciu zespołach.
Wyjątkowo intensywnym okresem „wrastania” w Teatr był czas spędzony w liceum salezjańskim o profilu teatralnym. Tam pracował z zawodowymi reżyserami. Usłyszał o Grotowskim, Stanisławskim, Artaud, czytał wiele o ich metodach pracy i realizował je we własnych poszukiwaniach twórczych. To był bardzo ważny okres życia Castellanosa. W Kolumbii nie można „wyżyć” z Teatru, gdyż wszystkie zespoły są prywatne, nie ma teatrów państwowych i wiadomym jest, że w takiej sytuacji muszą borykać się z problemami finansowymi oraz lokalowymi.
Jako młody licealista był bardzo aktywny w różnych przestrzeniach życia społecznego. Z racji tego, że jego ojciec jest lekarzem, udzielał się przez wiele lat jako wolontariusz w organizacji Czerwonego Krzyża. Był także harcerzem. W wojsku ukończył kurs ratowników medycznych. Pociągała go także duchowość salezjańska, charyzmat tego zgromadzenia, służba ludziom.
Droga do Polski
Pomimo tego, a może raczej wbrew temu, postanowił swą przyszłość związać z pracą sceniczną, z reżyserią. W seminarium był dla wewnętrznego wyciszenia i podjęcia najważniejszej życiowej decyzji. Stwierdził, iż takich decyzji nie wolno podejmować głową, tylko sercem, a on zdecydowanie jest bardziej artystą niż racjonalistą. Będąc jeszcze w seminarium otrzymał list od polskiego księdza pracującego w Rzymie, że skoro pasjonuje go Teatr, powinien podjąć studia na kierunku reżyserii w którejś z polskich uczelni teatralnych. Przeczytał, pomyślał, namówił swego o rok młodszego przyjaciela, sprzedał wszystko, co posiadał i kupił bilet lotniczy do Polski.
Wcześniej odwiedził Ambasadę Polską w Bogocie, nie było tam żadnych kolejek po wizy, zaostrzonego systemu obronnego, lecz miła i przyjazna atmosfera. Przed odlotem musiał jeszcze spotkać się z ojcem Alechandra, swego przyjaciela, by go przekonać do pomysłu studiów w naszym kraju. Udało się i jak opowiada, to był pierwszy sukces reżyserski 17-letniego Giovannego.
Gdy przekroczył bramkę kontroli celnej na warszawskim lotnisku, poczuł się jak w innym świecie… Tam był znanym twórcą teatralnym, pracował w telewizji, był kimś rozpoznawalnym. Tutaj młodych Kolumbijczyków potraktowano jako potencjalnych przemytników. Wiadomo, kartel narkotykowy z Bogoty swymi mackami sięgał i do Europy Wschodniej. Całą noc spędzili w miejscu pilnie strzeżonym, by rano ktoś z Uniwersytety Łódzkiego mógł potwierdzić, że obaj panowie rozpoczynają roczny kurs językowy dla obcokrajowców. To było przykre doświadczenie, ale schody dopiero miały się rozpocząć…
Nauka życia, nauka języka
Od nowa musiał uczyć się życia i choć był rok 1996, to językiem angielskim na ulicach polskich miast posługiwało się nadal niewiele osób. To co było miłym zaskoczeniem, to ludzie - autentycznie życzliwi i uśmiechnięci. Zmiana warunków okazała się ostrym atakiem na psychikę, ale także i na żołądek. Był listopad, a tu już około godziny 15 robi się ciemno. W barze akademickim na obiad zupa mleczna, drugie danie złożone z ziemniaków, piersi z kurczaka i włoskiej kapusty - a wszystko białe. Przez rok mieszkał w jednym z większych łódzkich akademików, tzw. Wieży Babel, dla studentów z innych państw. Na każdym kroku można było spotkać np. Wietnamczyka rozmawiającego z Nigeryjczykiem bardzo „łamaną polszczyzną”, ale wszyscy oni bardzo chcieli mówić po polsku, było to przejawem pewnej wyższości nad nowoprzybyłymi do kraju, którego języka się zupełnie nie zna.
Po ukończeniu kursu językowego musiał zdać egzaminy wstępne na Wydział Reżyserii. Zdawał do warszawskiej i do krakowskiej szkoły teatralnej, marząc o tym by móc studiować w tej jednej z najsłynniejszych na całym świecie. Zdał do obu, wybrał oczywiście Kraków. Sam egzamin wspomina jako wyjątkowo trudny. Należy pamiętać o tym, że posługiwał się naszym trudnym językiem zaledwie w podstawowym stopniu. Wspomina prof. Krystiana Lupę, który kręcił nosem: „Kolumbijczycy... Czy oni coś wiedzą o teatrze?” Później i ten wykładowca przekonał się do egzotycznych studentów, polubił ich. Po pokazie egzaminacyjnym, podszedł do niego ksiądz Tischner, szczerze gratulując, pozostali członkowie komisji, entuzjastycznie oklaskiwali popisy młodziutkich adeptów sztuki reżyserskiej. 17- i 16-latkowie konkurowali o indeksy z polskimi dwudziestokilkulatkami. Zostali przyjęci pod warunkiem, że na koniec pierwszego roku zdadzą egzamin z języka polskiego.
Na wozie i pod wozem
Zajęcia, wykłady… Lupa posługuje się wyjątkowo skomplikowany słownictwem, to była walka, aby cokolwiek zrozumieć. Później stało się to wręcz fascynujące. Z aktorami pracował swoim rytmem, zupełnie inaczej niż Europejczycy. Ponadto był wyjątkowo konkretny, nie wdawał się podczas prób w dysputy filozoficzne, jasno precyzował swe oczekiwania i uzyskiwał efekt.
Młodzi reżyserzy pragną błyszczeć, popisać się swoją wiedzą, mają świadomość tego, że są świetni. Kończą wszak elitarną uczelnię, pracują z wybitnymi indywidualnościami i osobowościami Teatru. Aktor natomiast woli pracować, niż rozmawiać o teorii czy historii sztuki. Przychodzi taki reżyser do Teatru i zaczyna popisy przed aktorami. Giowanny był takiej możliwości pozbawiony, ponieważ miał ograniczony zasób słów!
Tak czy inaczej wykładowcy zachwycali się Kolumbijczykami, aktorzy chętnie u nich grali. Byli gwiazdami krakowskiej uczelni. Później, jak sam opowiada, przysłowiowa woda sodowa uderzyła do głowy i było bardzo trudno. Dziekanem reżyserii został Grabowski, który chwalił pracę, a na dwa tygodnie przed końcem, stwierdził że wszystko jest źle. Dwója z egzaminu, dalej klapa za klapą, nawet zaczął wątpić czy się do tego nadaje. Było zagrożenie powtarzania studiów od początku, był urlop dziekański, ale była także asystentura przy reżyserii u mistrza Lupy, dalej u Stuhra, u Opalskiego. Zaczęła się prawdziwa nauka warsztatu. Wyjechał do Niemiec, by tam reżyserować samodzielnie, powrócił do Krakowa, aby skończyć studia. Grabowski przyglądał mu się wyjątkowo bacznie, stawiał wysoko poprzeczkę, miał wyższe oczekiwania, niż w stosunku do innych studentów.
Droga do Elbląga
Skończył studia z wyróżnieniem, zaczął pracować jako reżyser w krakowskim Starym Teatrze, w Stowarzyszeniu Łaźnia. Jego żona pochodzi z Mrągowa, dokąd wspólnie podróżowali. Świeżo upieczony reżyser także i tam rozpoczął profesjonalną zabawę w Teatr. Porwał za sobą młodzież, rozmiłował w scenie. Trafił do Teatru im. Jaracza w Olsztynie, często słyszał o elbląskim Teatrze wiele dobrego. Postanowił zadzwonić do dyrektora, umówić się na spotkanie.
Tak oto trafił do Elbląga. Po premierze wraca do Krakowa, gdzie poza licznymi obowiązkami, rozpoczyna także współpracę ze swą umiłowana uczelnią, będzie prowadził zajęcia ze studentami Wydziału Aktorskiego.
Przez te osiem lat pobytu w Polsce, która stała się dla niego prawdziwym drugim domem, wiele się zmieniło, jak zauważa. To co pokochał niemal od razu, to nasze parówki, wyśmienite kiełbasy, szynka. W Kolumbii strasznie drogie rarytasy. Ponadto śliczne polskie dziewczyny. Teraz ma takie dwie dziewczyny w swym krakowskim mieszkaniu, żonę z Mazur i córeczkę Amelię.
*Tytuł i śródtytuły pochodzą od Redakcji
Tomasz Walczak, Teatr Dramatyczny w Elblągu