Prasa doniosła ostatnio, że pułkownik Anna Pęzioł-Wójtowicz, znana nam jako oficer prasowy 16 Pomorskiej Dywizji Zmechanizowanej (kiedyś w Elblągu), a od kwietnia do grudnia 2017 roku pracująca jako rzecznik MON, otrzymała na odchodnym od ministra Antoniego Macierewicza 13,5 tys. złotych nagrody. Miało być to docenienie za szczególną inicjatywę i pracę poza godzinami służby. Przez Internet przetoczyła się oczywiście w związku z tym fala krytyki i oburzenia - jak tak można nagradzać kogoś po kilku miesiącach sprawowania nowej funkcji. Uważam te opinie za wielce krzywdzące.
Przypomnijmy – pani Pęzioł-Wójtowicz opuściła Elbląg w kwietniu 2017 roku w stopniu majora po kilku latach pracy w sekcji prasowej 16 PDZ. I to był ten łatwiejszy okres w jej życiu. Jako rzecznik prasowy ministra Macierewicza musiała codziennie przywoływać cały swój, wyuczony w szkole oficerskiej w Wrocławiu, kunszt wojskowy, aby odpierać nieprzytomne ataki totalnej opozycji. Te ciągłe i nieuzasadnione pytania o kwalifikacje pewnego pomocnika aptekarskiego na pełnomocnika zarządu w Polskiej Grupie Zbrojeniowej, dopytywanie o helikoptery, które miały być za miesiąc (przecież minister nigdy nie powiedział, który miał na myśli), czy aktualną liczbę wybuchów stwierdzonych z cała pewnością i naukową dokładnością na pokładzie TU-154. To tylko trzy drobne przykłady pytań, którym pani rzecznik musiała codziennie stawić czoła. A tu szef co rusz podrzuca nowe tematy, na które dziennikarze rzucają się jak te hieny. I tłumacz tu takim, że okręt wojenny można faktycznie od Francuzów kupić za dolara, tylko trzeba skorzystać z pośrednictwa Egipcjan. Skoro minister powiedział, to znaczy, że powiedział. Proste?! Dla mnie jak słońce nad Saharą, ale spróbujcie to wytłumaczyć tym szeregowym pismakom, którzy nie mają za grosz szacunku dla szarży pani rzecznik. Jeśli więc ktoś uważa, że marne 13 tysięcy to wygórowana nagroda za tę ciężką harówę, to niech się postawi w roli tej słabej (z definicji) kobiety. Na szczęście minister Macierewicz to ludzkie panisko. Heroiczne wysiłki pani major nie uszły jego uwadze i hojną ręką dorzucił jej na pagony w przeciągu paru miesięcy dwie gwiazdki, tzn. żeby być ścisłym - na każdy pagon. W ten sposób pani Anna została wyrzucona z roboty razem ze swoim szefem (oboje za wybitne zasługi dla umacniania obronności RP) w stopniu pełnego pułkownika.
Tak się złożyło, że przeglądałem ostatnio biografię jednego z najsłynniejszych polskich asów myśliwskich - Witolda Urbanowicza. W czasie Bitwy o Anglię dowodził słynnym Dywizjonem 303, potem na prawach gościa walczył w amerykańskiej 14. Flocie Lotniczej, operującej na froncie chińskim przeciw Japończykom. Łącznie zestrzelił podczas wojny ponad dwadzieścia niemieckich i japońskich samolotów, a także jeden radziecki jeszcze przed wojną. Wykazywał się przy tym ogromną wolą walki i szaleńczą odwagą. Należał do tych pilotów, o których Churchill powiedział "nigdy w historii ludzkich konfliktów tak wielu nie zawdzięczało tak dużo, tak nielicznym". Mimo to przez całą wojnę „dochrapał” się ledwo podpułkownika i czekał na ten awans trzy lata. Jeśli zważymy zasługi pani pułkownik Anny i podpułkownika Witolda Urbanowicza (stopień generała brygady nadał mu dopiero prezydent Lech Wałęsa), to dla zachowania proporcji trzeba chyba szybko awansować pośmiertnie naszego bohaterskiego pilota do stopnia marszałka polnego i dorzucić jeszcze kilka orderów.
W czasach słusznie minionych, jeśli ktoś chciał zrobić szybką karierę w wojsku wybierał pion polityczny, najlepiej jeśli połączony ze współpracą z Wojskowymi Służbami Informacyjnymi. Najbardziej znanym przykładem takiego oficera karierowicza jest gen. (jeszcze) Jaruzelski. Na generalskie lampasy czekał 13 lat, w tym jednak potrzebował, o zgrozo, aż 4 lata na awans do stopnia pułkownika. Można powiedzieć śmiało, że przy naszej pani pułkownik to cienias.
Morał z tego taki – jeśli chcesz zostać rzecznikiem Antoniego Macierewicza, to upewnij się, że jesteś gotów na (nie)zasłużony awans.