
Jakie jest prawdopodobieństwo, by w Elblągu urodzili się bliźniacy, z których każdy zostanie uznanym w naukowym świecie profesorem matematyki? Wydaje się bliskie zeru, ale taka historia wydarzyła się naprawdę, o czym opowiada profesor Tadeusz Iwaniec, który w ostatnich dniach przyjechał do swojego rodzinnego miasta. Po raz pierwszy od matury, czyli od 51 lat, odwiedził też Technikum Mechaniczne, które ukończył razem z bratem Henrykiem, również wybitnym profesorem matematyki.
- Nie do opisania. Budynek z zewnątrz się nie zmienił, ale w środku jest zupełnie inaczej. Szkoda, że akurat nie miałem okazji spotkać uczniów, bo mamy długi weekend (rozmawialiśmy w piątek, 16 czerwca - red.). Pamiętam, że na głównym korytarzu zawsze był tłum... Spotkałem się z kilkoma kolegami z klasy, z panem dyrektorem, wspominaliśmy stare lata, żartowaliśmy, sypaliśmy anegdotami i to było bardzo przyjemne. Nie spodziewałem się takiego spotkania. Myślałem, że będzie takie oficjalne, a było na luzie. Wrażenia mam niezapomniane.
- Może Pan jakąś historię ze szkolnych lat przytoczyć?
- Szkoła w moim latach zrobiła wielką rzecz. Profesor Kociołkowski dla mnie i dla brata zorganizował poniedziałkowe wyjazdy na kółko matematyczne na Politechnikę Gdańską. Jeździliśmy z Henrykiem tam cały rok. To dla nas była wielka motywacja do nauki.
- To w technikum odkryto u Was zdolności matematyczne?
- W sumie to już w podstawówce. Już jako dziecko mówiłem sobie, że nie chce żyć, tak jak wszyscy – od rana do popołudnia w zakładzie pracy, przy maszynie. Chciałem czegoś więcej. Akurat wtedy umarł Albert Einstein (w 1955 r. - red.), a ja bardzo chciałem zrozumieć, co on właściwie odkrył, jak do tego doszedł. Nauczyciel fizyki powiedział mi, że nie ma na to szans, że muszę się nauczyć wielu rzeczy, by to zrozumieć. Powiedziałem sobie, a dlaczego nie? Zacząłem się interesować fizyką i matematyką.
- A kto zaczął pierwszy rozwijać te zainteresowania? Pan czy Pana brat?
- Trudno to stwierdzić, bardzo wiele rzeczy robiliśmy razem. Byliśmy zżyci z sobą. Nasz ojciec chciał, żebyśmy poszli do Technikum Mechanicznego, bo nie wierzył w to, że nam się uda pójść na studia, a technikum dawało zawód. To właśnie w technikum zaczęły się starty w olimpiadach matematycznych. Rodzice uwierzyli w nas, inni zresztą też. Mieliśmy otwarty wstęp na studia na wszystkich uczelniach, wybraliśmy Warszawę. Jak pojechaliśmy na studia, to obiecaliśmy sobie, że nie będziemy ze sobą konkurować, więc każdy miał się zająć inną dziedziną. Najpierw chcieliśmy to załatwić poprzez losowanie.
- Aż tak?
- No właśnie, w końcu stwierdziliśmy, że to jednak zły pomysł. Ustaliliśmy, że każdy z nas napisze na kartce, kim chce być i potem się zobaczy. Oczywiście okazało się, że Heniek i ja wpisaliśmy, że chcemy być matematykami (śmiech)
- I jak rozwiązaliście ten problem? Dzisiaj obaj jesteście uznanymi profesorami matematyki.
- Zajmujemy się matematyką, ale różnymi jej dziedzinami. Henryk od początku chciał się zajmować teorią liczb, ja byłem bardziej zainteresowany praktycznym zastosowaniem matematyki. Chociaż na początku interesowałem się logiką. Teraz zajmuję się teorią sprężystości. Mój brat nadal porusza się w abstrakcyjnej matematyce.
Na świecie jest jeszcze dwóch znanych profesorów matematyki, którzy są braćmi: Charles i Robert Fefferman. Ale nie są bliźniakami.
- Zapewne podczas Waszej kariery naukowej byliście często myleni...
- Oczywiście bardzo często, nawet jeszcze nie tak dawno. Opowiem pewną historię. Byłem kiedyś na uniwersytecie w Bonn przez trzy miesiące. Miałem pokój na tym samym piętrze, na którym odbywała się konferencja naukowa z teorii liczb. Jak słyszałem, że podczas konferencji jest przerwa, a ludzie wychodzili na kawę i ciasteczka, to ja też wychodziłem z pokoju, by z tego skorzystać. Nagle podchodzi do mnie jakiś mężczyzna i mówi „Heniek, przecież mówiłeś, że nie przyjedziesz”. Ja oczywiście mówię „przepraszam, ale ja nie jestem Heniek”. Co ty opowiadasz? No nie, mam brata. Ale dowcipas – mówił ten facet. Nie mógł zrozumieć, że nie jestem Henrykiem, że nie zajmuję się teorią liczb... Poszedłem do pokoju, a on do swoich kolegów w sali konferencyjnej, którzy widocznie znali nas obu... Po godzinie ktoś puka do moich drzwi. Za progiem stoi ten facet, czerwony na twarzy i zaczyna mnie przepraszać (uśmiech). Przyzwyczaiłem się do takich sytuacji, było ich mnóstwo.
- To który z Panów wcześniej wyjechał do Stanów?
- Razem pojechaliśmy. Oczywiście nie w tym samym dniu, tylko mniej więcej w tym samym czasie, ale zupełnie od siebie niezależnie. Wiele osób nadal myśli, że my to sobie wszystko zaplanowaliśmy, ale to był absolutny przypadek. Przypadkiem było także to, że w tych Stanach zostaliśmy na stałe. Nie planowaliśmy, że zostaniemy.
Najpierw pojechałem do Ann Arbor (Uniwersytet Michigan – red.) na rok, po pieniądze nie ma co ukrywać. Wtedy moja pensja docenta w Polsce wynosiła w przeliczeniu 12 dolarów miesięcznie.
- Po raz pierwszy poczuł Pan, ile jest warta wiedza...
- Potem była następna oferta w Texasie, w Austin. Pomyślałem sobie wtedy, że zostanę jeszcze rok, napisałem podanie do Polskiej Akademii Nauk z prośbą o przedłużenie pobytu. Mój brat w tym samym czasie najpierw był w Princeston, potem w Ann Arbor, w Colorado.
Potem była kolejna oferta – pracy na uczelni Courant Institute w Nowym Jorku, będącej mekką teorii równań różniczkowych. Taką ofertę dostają nieliczni na świecie.
Kolejna prośba do PAN o przedłużenie pobytu spotkała się już z odmową. To był 1985 r. Mój starszy kolega profesor L. Nirenberg w Instytucie Couranta powiedział mi: widzisz, nie masz wyboru, musisz tu zostać, bo ludzie, którzy mają wybór, są nieszczęśliwi. Zostałem więc, dostałem tak zwane „tenure” (stałą posadę – red.) na uniwersytecie w Syracuse z tytułem Full Professor.

- Czy myślał Pan o tym, by kiedyś jednak do Polski wrócić na stałe?
- Moja żona koniecznie chce, żebym na emeryturę wrócił do Polski. Sama zresztą tutaj często jest. W Ameryce jest taka szczęśliwa sytuacja, że ja w ogóle nie muszą przechodzić na emeryturę. Pójdę wtedy, gdy będę czuł się zmęczony. Praca działa korzystnie na moje zdrowie, lubię spotykać się ze studentami, dzięki nim czuję się młodszy. Oczywiście czuję też, że oni nie zawsze chcą rozmawiać z takim starcem... (śmiech) W sierpniu zaczynam dwa nowe kursy dla studentów – doktorantów z Syracuse.
- Jakimi matematycznymi teoriami się Pan teraz zajmuje?
- Piszę książkę z kolegą, który był moim studentem w Finlandii, na temat teorii sprężystości: jak ciała się odkształcają, np. kryształy, kiedy trzeba przestać odkształcać, by nie pękły. Oczywiście nie zajmuje się tym z praktycznego punktu widzenia, od tego są inżynierowie. Ja zajmuje się matematycznymi dowodami, których oni doświadczają. Wiem, że to trudne do wytłumaczenia.
- Pana pracę doceniają naukowcy z całego świata. Miesiąc temu otrzymał Pan tytuł doktora honoris causa uniwersytetu w Neapolu...
- To mój drugi taki tytuł, pierwszy otrzymałem 10 lat temu w Helsinkach. Muszę się trochę pochwalić, bo takiego tytułu nie przyznaje się od tak sobie. Uniwersytet w Neapolu powstał w 1224 roku, pracuję dla tej uczelni od 30 lat, mam 35 publikacji z doktorantami, 13 doktorantów. W matematyce tylko dwie osoby otrzymały ten tytuł na tej uczelni. Ja i John Nash (genialny matematyk, laureat Nagrody Nobla z ekonomii, którego historia został przedstawiona w filmie „Piękny umysł” z Russelem Crowe w roli głównej – red.).
- Gdy Pan porównuje poziom matematyki w USA i Polsce, to dzieli nas przepaść?
- Jestem bardzo mile zaskoczony. Matematyka w Polsce jest nadal na bardzo wysokim poziomie. Ja wychowałem się na szkole lwowskiej, która była słynna na cały świat.
Dzisiaj, nie tylko w Polsce w Stanach też, widać że utalentowani ludzie chcą bardzo szybko się wzbogacić. A w matematyce trzeba na początku bardzo dużo poświęcić czasu, by dojść do poziomu, w którym można cokolwiek nowego stworzyć. Nie wszyscy mają tyle cierpliwości, a jak po latach nie mają sukcesu, czują się zagubieni. Większość studentów matematyki na poziomie doktoranckim w USA to są osoby spoza Ameryki. Polacy są wśród najlepszych.
Za miesiąc odbędzie się międzynarodowa konferencja w Polsce z okazji 70. rocznicy moich urodzin. Czuje się zaszczycony. Mnie i bratu udało się osiągnąć sukces.