- Stałem wtedy obok stolika sędziowskiego, przy którym siedział Janusz Serwadczak. W pewnej chwili się odwraca i mówi, drużyna, która pierwsza strzeli bramkę, wygra ten mecz. Start przegrywa kilkoma bramkami, czasu coraz mniej, wzruszyłem ramionami. Siedem minut do końca trafia Grażyna Matusz - tak Janusz Salmonowicz wspomina jeden z meczów Startu. Z dziennikarzem sportowym i byłym kierownikiem Startu rozmawiamy o jego wspomnieniach.
– Jest Pan kojarzony jako dziennikarz m.in. sportowy, ale przygoda ze sportem zaczęła się dużo wcześniej.
– Moją przygodę ze sportem można podzielić na dwie części: kibicowsko - amatorską i dziennikarską. Jestem przede wszystkim człowiekiem radia, do którego przyszedłem dopiero w 1997 r.. Wcześniej... Sport był obecny w moim życiu od zawsze. Wanda Salmonowicz, moja mama, przed II wojną światową grała w akademickiej reprezentacji Polski w koszykówkę, siatkówkę i tenisa ziemnego. Studiowała romanistykę na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie. Po wojnie „przekwalifikowała się” na tenis stołowy i w latach 50 – tych zdobyła wicemistrzostwo Polski Zrzeszenia Stal. Ciocia Janina, z kolei, grała w akademickiej reprezentacji Polski w koszykówkę i tenisa stołowego. W domu mieliśmy poniemiecki duży stół na 12 osób i przy nim jako kilkuletni brzdąc grałem w tenisa stołowego z mamą. To właśnie ona zabrała mnie na pierwsze duże zawody w roli kibica w 1961 r. W okresie wakacji na stadionie Olimpii odbył się bardzo duży mityng lekkoatletyczny. Kilka tysięcy widzów, ludzie „wisieli“ na drzewach. Startowała „Złota Ela”, wicemistrzyni olimpijska z Rzymu i mistrzyni w Melbourne w skoku w dal. Nie wiem czemu pamiętam jej wynik z elbląskich zawodów: 6,35 m. A trzeba pamiętać, że na Olimpii rozbieg i cała bieżnia lekkoatletyczna była żużlowa. Biegał Kazimierz Zimny z „Wunderteamu”, Alfred Sosgórnik pchał kulą. Było na kogo popatrzeć. A zimą, już nie pamiętam, które zawody były pierwsze, poszliśmy na Basen Miejski, gdzie odbywały się zawody łyżwiarskie. Przyjechała wtedy reprezentacja Związku Radzieckiego – absolutna czołówka światowa z Lidią Skoblikową na czele. Na tym naszym elbląskim basenie jeździły medalistki z igrzysk olimpijskich. Pierwszy kontakt z „prawdziwym” sportowcem to w drugiej połowie lat 50 – tych rejsy kajakiem z Janiną Araszewską, elbląską zawodniczką z Pirata. Bardzo utalentowana kajakarka, która z drugą elblążanką Janiną Mendelską (wówczas jeszcze pod panieńskim nazwiskiem Korzeniewska) na mistrzostwach Polski zdobyły złoty medal na 3 tys. metrów i srebrny na 500 m. Janina Mendelska wystartowała potem na igrzyskach olimpijskich w Rzymie 1960 r. Lubiłem te rejsy, ale się to na karierę kajakarza nie przełożyło. To jest moje dzieciństwo. Mama mnie zabierała na bardzo dużo imprez sportowych. Potem w 1966 r. byłem na meczu Olimpia – Legia Warszawa w Pucharze Polski. W Legii pół reprezentacji Polski, byłem już na tyle duży, że interesowałem się poszczególnymi zawodnikami. Na bramce Władysław Grotyński, z przodu Lucjan Brychczy, Janusz Żmijewski, plejada znakomitych piłkarzy. Moglem swoich idoli obejrzeć na żywo. Murawa była klepiskiem, grali na zwałowanej ziemi. Było wtedy tych meczów, zawodów co niemiara: podnoszenie ciężarów, zapasy, boks, mecze Olimpii... Miałem też szczęście mieszkać w „sportowej“ okolicy - przy ul. Chopina. Raz w miesiącu przychodziła do nas prać mama Adeli Mroske, utalentowanej i uznanej elbląskiej łyżwiarki szybkiej. I w ten sposób „poznałem“, byłem wtedy kilkuletnim dzieckiem, Adelę Mroske, która czasem towarzyszyła swojej mamie. Była przeuroczą, przesympatyczną dziewczyną. Informacje o sukcesach sportowych elblążanki mieliśmy niemal z pierwszej reki, a dla ludzi w drugiej połowie lat 50 - tych relacje z wyjazdów zagranicznych brzmiały mniej więcej tak jak o wyprawie na księżyc. Na ul. Szymanowskiego, 100 metrów dalej mieszkała Janka Krasowska, kolejna bardzo utalentowana łyżwiarka szybka. To, jak się z mojego domu wychodzi - w lewo. 80 metrów w prawo mieszkał Kazimierz Kalbarczyk, którego przedstawiać nie trzeba. Bardzo długo zajęło Elblągowi uhonorowanie tej postaci. Ale kwestia elbląskiego łyżwiarstwa to temat na inną rozmowę. U Kalbarczyków bywałem często, bo się przyjaźniłem z jego synem Januszem. Przy ul Kopernika mieszkał Henryk Ossowski, dwie klatki obok mieszkała Aneta Rękas z rodzicami. Wracając do Kazimierza Kalbarczyka: zimą, kiedy łyżwiarstwa z przyczyn naturalnych nie można trenować, trener zajmował się wrotkarstwem. Zawody organizował na ul. Moniuszki, tor nie był okrągły tylko prosty. Swoistym utrudnieniem były wystające z jezdni studzienki kanalizacyjne, „dzięki którym“ kilkadziesiąt kolan zostało zdartych.
– Z takim bagażem z dzieciństwa można się było spodziewać, że w jakiś sport Pan wsiąknie.
– Chodziłem do Szkoły Podstawowej nr 19, gdzie nauczycielkami wychowania fizycznego były harcerki: Danuta Cieniewska i śp. Hania Misiuk. Tam robiłem różne rzeczy np. biegałem. Skutek był taki, że do dziś nienawidzę biegać. Raz mi kazali w siódmej klasie biegać na 800 metrów na stadionie przy ul. Krakusa. Na mecie sobie obiecałem, że już koniec kariery na bieżni. W „dziewiętnastce” od samego początku istnienia wiodącą dyscypliną była siatkówka i przede wszystkim w nią graliśmy. Dużo, ale trzeba wziąć pod uwagę, że to był inny okres. Dzieciaki nie miały co robić w domu, telewizor był dobrem luksusowym i miała go jedna osoba w całej klatce. Sport był naturalnym sposobem na spędzanie wolnego czasu. Nie ma co porównywać nas z dzisiejszymi dziećmi i nie mówię tego, żeby narzekać, ale dziś są inne czasy. Wracając do mnie. Dziś pewnie jest tak samo, że jak kogoś w szkole zauważą, że jest bardziej wysportowany niż inni, to go już wykorzystują wszechstronnie. Grałem więc w siatkówkę, koszykówkę, piłkę ręczną. W nożną nie grałem, bo jak już wspomniałem wcześniej nie lubiłem biegać. Potem poszedłem do Technikum Mechanicznego, bo myślałem, że po tej szkole będzie łatwiej się dostać do Szkoły Morskiej w Gdyni, a chciałem być marynarzem. W „Mechaniku” musiałem się zetknąć ze śp. Mieczysławem Pleśniakiem, trenerem piłki ręcznej. W szkole co roku odbywały się mistrzostwa. Były podzielone na etapy: najpierw walczyło się o mistrzostwo danego rocznika, odpowiednio klas pierwszych, drugich i tak dalej. Potem zwycięzcy walczyli między sobą. Nie wiem jaki sens jest grania pierwszoklasistów z piątoklasistami, ale dzięki temu miałem okazję wystąpić przeciwko przyszłym gwiazdom szczypiorniaka: Markowi Panasowi i Władysławowi Popielarskiemu. „Mechanik” to była kuźnia talentów, jeżeli chodzi o piłkę ręczną – Mieczysław Pleśniak szczypiornistów tworzył w ilości hurtowej. Potem, na przełomie lat 80 i 90 – tych ubiegłego wieku, w czasach pracy w Okręgowym Związku Piłki Ręcznej poznałem trenera bliżej. Do historii przejdzie jego „pleśniakówka” - nalewka, którą przynosił na rozmaite spotkania, a której składu nigdy nikomu nie zdradził.
– Piłkarzem ręcznym Pan jednak nie został.
– Po pierwszej klasie stwierdziłem, że Mechanik to była jednak pomyłka i do drugiej przeniosłem się do I Liceum Ogólnokształcącego. A tam z kolei był kolejny nauczyciel – legenda elbląskiego sportu – Witold Truszkowski. Ten z kolei świata nie widział poza koszykówką i głównie w nią graliśmy. Wchodziłem głównie jako rezerwowy, ale pamiętam jak kiedyś powiedział do mnie: >>Ty Salmonowicz, wysoki jesteś, sprawny, to będziesz koszykarzem.<< Miałem wtedy coś ponad 170 cm, tego >>wysokiego<< do dziś mu pamiętam. Było w tej drużynie kilku fajnych chłopaków: Kazik Karasek, Waldek Wereszko... Trafiłem też do pchnięcia kulą, ale to jeszcze sprawa z podstawówki. Wówczas zaprzyjaźniłem się z Krzyśkiem Sulkowskim, dziś znanym neonatologiem, wtedy synem kierownika szkoły. Spodobało nam się pchnięcie kulą, kupiliśmy „juniorską” piątkę, mam ją do dziś, i trenowaliśmy. W liceum na lekcji wychowania fizycznego, wyjątkowo nie było koszykówki tylko ta kula. Pchnąłem pół metra bliżej od rekordu szkoły i z miejsca zostałem wytypowany do reprezentowania liceum na zawodach sportowych. Z tym że z ręką na sercu muszę się przyznać, że sport nie dominował u mnie w tamtym okresie: miałem bardzo dużo aktywności pozasportowych, a moim mentorem był Ryszard Tomczyk. Moja edukacja, nie przebiegała standardowo, miałem przerwę, w tzw. międzyczasie poszedłem do pracy zupełnie nie związanej ze sportem. Najbliżej sportu byłem podczas pracy w Polskim Towarzystwie Turystyczno – Krajoznawczym, gdzie pełniłem funkcje instruktora turystyki kwalifikowanej. Potem przeniosłem się na camping PTTK, gdzie poznałem fantastycznego Kaszubę Leona Płotkę. Przedwojenny cieśla okrętowy, który przed wojną pływał na Batorym. Na campingu był zatrudniony jako konserwator sprzętu pływającego. I razem naprawialiśmy ten sprzęt oraz robiliśmy od podstaw kajaki z drewna. Na chwilę do czynnego uprawiania sportu wróciłem na studiach w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Bydgoszczy. Trafiłem do sekcji judo, wywalczyłem nawet tytuł akademickiego wicemistrza województwa bydgoskiego. Tajemnica mojego sukcesu tkwi w tym, że „chodziłem” wtedy w najwyższej wadze i na turnieju w tej wadze było nas tylko dwóch. Pewną ciekawostką był fakt, że nauczycielem wychowania fizycznego na WSP był Waldemar Korycki, reprezentant Polski na 400 metrów. Ale ja na zajęcia ogólne z wychowania fizycznego nie uczęszczałem, ze względu na treningi w sekcji judo. Poznaliśmy się w innych „niesportowych” okolicznościach. Bydgoski czas to też kibicowanie piłkarskiej Zawiszy, żużlowe wojny z Toruniem i lekka atletyka. Trafiłem akurat na czas, kiedy Memoriał im. Janusza Kusocińskiego został czasowo przeniesiony do Bydgoszczy z powodu remontu stadionu Skry w Warszawie. Miałem okazję oglądać „w akcji” całą czołówkę polskiej i światowej lekkiej atletyki.
– Po studiach wraca Pan do Elbląga.
– Zacząłem pracować w Szkole Podstawowej nr 1 przy ul. Daszyńskiego. I tam zostałem „skażony” piłką ręczną. W „jedynce” pracował Jurek Ringwelski, Stasiek Mijas, grupy dziewcząt prowadził Janek Macioszek, doskonały skład chłopców miał Benek Pniociński. Szkoła była przesiąknięta piłką ręczną. W Elblągu było kilka szkół, gdzie piłka ręczna była dyscypliną wiodącą. W Szkole Podstawowej nr 2 piłka ręczna była zawsze, już chyba wtedy pracował tam Bogdan Tuzimek, Kaziu Gajdzis. Oprócz tego nie można nie wspomnieć o Dance Kadyszewskiej w SP 14 i Jadzi Szadziul z SP 15. To właśnie trenerzy szkolenia podstawowego są najważniejsi, bo to oni muszą nauczyć podstaw i zaszczepić tę miłość do sportu. Bardzo szybko zostałem kierownikiem grup młodzieżowych w Starcie Elbląg. Wsiąkłem na całego, zrezygnowałem z pracy w szkole i zostałem zatrudniony w Starcie.
– Który właśnie wchodził w swój okres chwały.
– Start grał wówczas w I lidze, tej prawdziwej, na najwyższym szczeblu rozgrywek. Trenerem był Andrzej Drużkowski, który wprowadził ten zespół od trzeciej do pierwszej ligi. Zbudował tę drużynę na bazie zawodniczek Truso Elbląg, prowadził je od najmłodszych lat, wiedział o nich wszystko. To była zupełnie inna metoda budowania zespołu: nie na zaciągu z całej Polski, tylko na bazie własnych dziewczyn. Grały wyśmienite zawodniczki: w bramce Marysia Kopysiewicz, Krysia Kamińska, w polu najlepsza wówczas piłkarka ręczna Zofia Pniak, Grażyna Matusz, Ewa Marciniak... Wyśmienity zespół. Pierwszy poważniejszy zaciąg z zewnątrz to były trzy piłkarki z Bartoszyc, kiedy Start był w I lidze. Dwie dziewczyny z tego zaciągu trafiły do kadry narodowej: kołowa Ewa Wasiak i i rozgrywająca Danka Madziar. Pamiętam taki mecz z AZS Wrocław na turnieju półfinałowym Pucharu Polski. Oprócz nas grała Zgoda Ruda Śląska i Otmęt Krapkowice, z którymi wygraliśmy Ostatni mecz, AZS musi wygrać kilkoma bramkami, żeby awansować, a wynik w okolicach remisu. Kilka, może kilkanaście minut do końca i Danka Madziar łapie potworną kontuzję. Po prostu wyła na parkiecie, dziewczyny na ławce stężały. Nie pozbieraliśmy się po tym, AZS wygrał tyle, ile miał wygrać i awansował do finału Pucharu. A nam awans przeszedł dosłownie obok nosa. W AZS grała wtedy Bożena Karkut, dziś trenerka Zagłębia Lubin i, moim zdaniem, najlepsza w Polsce kobieta trener. Na tym samym turnieju graliśmy z Otmętem. Hala miała dość nietypowe ustawienie: ławki rezerwowych były oddzielone od publiczności niewielkimi ściankami. Stałem pod taką ścianką, a za nią dwóch kibiców co jakiś czas się wychylało i prowokowało mnie słowami >>I co łysy ch...”. Wygraliśmy tamten mecz, czekamy na zewnątrz, aż zawodniczki się przebiorą i widzę tych dwóch kibiców. Podszedłem i grzecznie mówię: >>Panowie, co do tego ch... to pretensji nie mam, ale co wy macie do mojej łysiny?<<. Przeprosili, a za chwilę pojawili się z flaszką czegoś mocniejszego na zgodę. Jeszcze jedna anegdota z czasów Startu. Rok 1981, w żeńskiej piłce potęgą są dwa chorzowskie kluby: AKS i Ruch. Start gra w Elblągu, w hali przy ul. Kościuszki z AKS - em i przegrywa kilkoma bramkami. Ludzi tłumy, kibice byli dosłowne wszędzie, nawet na podłodze za bramkami. 12 minut przed końcem meczu coś się zacina w obu drużynach. Mijają kolejne minuty, wynik się nie zmienia. Stałem wtedy obok stolika sędziowskiego, przy którym siedział Janusz Serwadczak. W pewnej chwili się odwraca i mówi, drużyna, która pierwsza strzeli bramkę, wygra ten mecz. Start przegrywa kilkoma bramkami, czasu coraz mniej, wzruszyłem ramionami. Siedem minut do końca trafia Grażyna Matusz. Potem padają kolejne gole i Start doprowadza do remisu. Ostatnie sekundy: skrzydłowa Jola Stańczak, nie była szczególnie silna, ale bardzo dobra technicznie, decyduje się na wejście na szósty metr z linii końcowej, bez żadnych szans na oddanie strzału. Piłkarka AKS-u nie wytrzymuje emocji i fauluje. Rzut karny, dwie sekundy do końca. Danka Madziar, wzięła piłkę, pomacała, huknęła tak, że prawie dziurę w siatce zrobiła. Wygraliśmy, szał radości. Po meczu pytam się jej o ten rzut karny. >>Nie wiem, nic nie pamiętam z tej sytuacji. Tak byłam ugotowana<< - odpowiedziała.
– Jak doszło do rozstania ze Startem?
– W dość nieprzyjemnych okolicznościach. Prezesem klubu był Szczepan Bania, który mówiąc kolokwialnie „nie czuł” tego, czym miał się zajmować. Tak to delikatnie ujmijmy. Pomiędzy nim, a Andrzejem Drużkowskim doszło do konfliktu, w wyniku czego trener odszedł. Nowym trenerem został Jan Macioszek, którego asystentem był Staszek Mijas. W pierwszej chwili chciałem iść za nim, ale Andrzej namówił mnie, żebym został do końca sezonu. Zrobiła się nieciekawa atmosfera, byłem postrzegany jako człowiek Andrzeja Drużkowskiego i dawano mi do zrozumienia, że nie jestem w klubie niezbędny. Po latach z niektórymi osobami wyjaśniliśmy sobie to i owo i teraz jesteśmy kolegami.
– Odejście ze Startu zaowocowało dość długą przerwą sportową.
– Przez długi czas aktywność sportowa ograniczała się do spotkań z kolegami na boiskach lub salach gimnastycznych, gdzie amatorsko graliśmy w co tylko się dało. Do sportu wróciłem dzięki radiu. Jesienią 1997 r. trafiłem do Radia EL, gdzie oprócz „normalnych” tematów zająłem się sportem. Pierwszy wywiad jaki zrobiłem to z byłym reprezentantem Polski w koszykówce Jerzym Młynarczykiem. Bardzo ciekawa postać: oprócz tego, że był sportowcem, był też profesorem prawa, specjalizował się w prawie morskim, prezydentem Gdańska i posłem. Bardzo fajny wywiad, który mnie zbudował. Wsiąkłem w to radio: robiłem publicystykę, czytałem serwisy, ale przede wszystkim do spółki z Mirą Stankiewicz robiłem sport. Wtedy byłem faktycznie blisko sportu. W przypadku dziennikarstwa sportowego zna się kulisy niektórych decyzji. „Szary“ kibic może oglądać sam mecz jako pewnego rodzaju widowisko. Dziennikarz zna kulisy, wie czemu gra Iksinski, a nie Igrekowski. To często psuje „czar“ widowiska. Trochę tego zazdrościłem zwykłym kibicom. To mniej więcej tak jak z weselem. Wszyscy widzą pannę młodą w sukni ślubnej. Dziennikarz był przy tym, jak panna młoda wybierała tę suknię i czasami wie, że bez tej sukni wcale nie jest taka piękna. Druga istotna sprawa w dziennikarstwie, to umiejętność posługiwania się językiem polskim. Ja to wyniosłem z domu. I tu mała dygresja: na ostatnich igrzyskach olimpijskich do szewskiej pasji doprowadzali mnie komentatorzy nagminnie mówiący om zamiast ą: biegajom, skaczom, jeżdżom. Były kwiatki typu: fakt autentyczny, z mojej własnej autopsji... Trudno, żeby autopsja była cudza. A ci ludzie powinni być wzorem jeżeli chodzi o posługiwanie się językiem ojczystym. Koniec dygresji. Podczas swojej przygody z dziennikarstwem współpracowałem z kilkoma redakcjami prasowymi z TVP 3 Olsztyn. Ale to radio było moim ukochanym medium. Swoją przygodę skończyłem w ubiegłym roku w Radiu Olsztyn.
– „Załapał“ się Pan na ciekawe czasy w elbląskim sporcie.
– Dziennikarstwo sportowe ma przede wszystkim jedną, bardzo wielka wadę. Doceniłem to dopiero, kiedy zacząłem wieść życie emeryta. Mam tu na myśli brak wolnych weekendów. Sport „dzieje się“ w soboty i niedziele. A radio jest takim medium, które chce materiał natychmiast. Nie można relacji z sobotniego meczu wyemitować w poniedziałkowej kronice, ponieważ to już będzie musztarda po obiedzie. Ale oprócz ma też fantastyczna zaletę: możliwość poznania wspaniałych ludzi. To nie dotyczy tylko dziennikarstwa sportowego.
– Wspomnijmy kilka tych najciekawszych zawodów sportowych.
– Mistrzostwa Europy i mistrzostwa świata w piłce siatkowej na siedząco, gdzie przyjechała cała czołówka światowa, duże zawody w hokeju na sledgach w bardzo silnej obsadzie. Razem z Krzyśkiem Paluszyńskim, wyśmienitym operatorem zrobiliśmy duży materiał biograficzny o Tomku Woźnym, oprócz tego materiały z mistrzostw Europy i świata. Świetnie czułem się przy piłce ręcznej, gorzej przy nożnej. Ale, tu kolejna dygresja: miałem taki epizod w życiu, kiedy byłem spikerem na Olimpii, jeszcze przed połączeniem z Olimpią 2004. Po fuzji nie dogadałem się z kolejnym zarządem i zrezygnowałem. Ale ludzie pamiętają. Miłe jest, kiedy w trakcie spaceru po mieście podchodzą kibice i wspominają stare czasy. Kiedy Meble Wójcik grały w Superlidze do Elbląga przyjeżdżały takie firmy jak Vive Kielce z trenerem Tałantem Duszenbajewem. Mimo posługiwania się tzw. „trudną polszczyzną“ udzielał wywiadów. Mailem okazję rozmawiać z Grzegorzem Tkaczykiem, Karolem Bieleckim. Memoriał Huberta Wagnera, niestety reprezentacja Polski grała w Olsztynie, w Elblągu mogliśmy kibicować reprezentacjom innych krajów. Przyjeżdżali m. in. Ivan Miljković z Serbii, wybitny atakujący, Nikola Grbić, rozgrywający. Takich postaci było dużo więcej. Mam taką fotografię z Andreą Anastasim i Piotrem Gruszką z czasów Trefla Gdańsk, kiedy gdańszczanie rozgrywali mecz w Hali Sportowo - Widowiskowej w Elblągu. Wywiady z takimi postaciami, jak np. Mateusz Mika to są bonusy tej pracy, wynagradzający brak wolnych weekendów. Było parę takich rzeczy, potem zostają wspomnienia. To jeśli chodzi o dziennikarstwo sportowe, bo przecież miałem okazję poznać i długo rozmawiać np. z muzykiem jazzowym Michałem Urbaniakiem i całą polską czołówką jazzową.
– Dziękuję za rozmowę.