- W sporcie ten łut szczęścia jest potrzebny. Są rzeczy niezależne od nas. Można zrobić ogromną pracę, a np. nie trafimy na dobrą serię w biegach, na przeciwnika, na dobry dzień. I nie pójdzie tak jak powinno - mówi Iga Baumgart-Witan, mistrzyni i wicemistrzyni olimpijska w sztafecie 4 x 400 metrów. Z lekkoatletką rozmawiamy m. in. o lekkoatletyce, życiu w Elblągu i mężu.
– Najpierw zapytam o zdrowie po kontuzji.
– Dziękuję, coraz lepiej. Robię wszystko, żeby było w porządku.
– Pytam, bo w przyszłym sezonie odbędą się najważniejsze zawody dla sportowców – igrzyska olimpijskie w Paryżu.
– To będą moje ostatnie igrzyska olimpijskie, jeżeli oczywiście się zakwalifikuję. Robię wszystko, żeby być zdrową i przygotować się do walki o minimum olimpijskie. Sztafety 4 x 400 metrów o kwalifikacje będą walczyć podczas mistrzostw świata. Kwalifikuje się pierwsza czternastka oraz dwie z rankingu. Minima indywidualne możemy robić od maja do lipcowych mistrzostw Polski. Jeszcze trochę czasu mamy.
– Życie sportowca to trochę „życie na walizkach”. Pół żartem można powiedzieć, że Pani i tak spędza 300 dni w roku na zgrupowaniach. Pani mąż Andrzej Witan jest bramkarzem w Olimpii Elbląg. W sumie jest Pani obojętnie, gdzie Pani wraca, czy macie Państwo swoje miejsce na ziemi?
– Mamy swój dom pod Bydgoszczą, gdzie przyjeżdżamy w czasie wolnym. Ja, kiedy mam tylko możliwość, przyjeżdżam do męża, do Elbląga.
– A jak Pani przyjęła informację, że pan Andrzej będzie grał w Elblągu?
– Ucieszyłam się, bo jest blisko. Z Bydgoszczy do Elbląga jedziemy dwie godziny. Do wyboru mamy też pociąg, więc nie narzekamy. Mogło być dużo gorzej, Mąż mógł grać gdzieś na południu Polski. Kiedy występował w Termalice, do domu mieliśmy 600 kilometrów. W Elblągu jest fajnie. Mamy tutaj przyjaciół, znajomych. Dobrze nam tutaj.
– Jesteście małżeństwem sportowców. Trudno porównywać biegi i piłkę nożną, chociaż widzę pewne podobieństwa. Ale gdyby spróbować określić: kto ma trudniej? Czy to jednak zbyt dużo różnic?
– Ciężko rozpatrywać kto ma trudniej, a kto łatwiej. To są tak różne dyscypliny i tak inna specyfika, że trudno to rozstrzygać. Ja przebiegnę jedno 400 metrów i jestem wykończona, nie mam siły na nic. Andrzej ma takie mecze, po których mówi, że nie miał dużo do roboty, ale cały czas musiał być skoncentrowany i tym jest zmęczony. A niby przez większość meczu tylko stał. To jak z jazdą samochodem, kiedy po długiej trasie jesteśmy zmęczeni właśnie utrzymywaniem koncentracji. Bardziej jesteśmy zmęczeni psychicznie.
– Pokusiłaby się Pani o wskazanie najlepszego meczu męża?
– Tyle tych meczów było... Najbardziej, oczywiście pamięta się „wtopy”. Miał czasami gorsze dni i nie zawsze wychodziło, tak jak miało wyjść. Ze swoich startów też bardziej pamiętam te nieudane. Ale były też mecze, na których byłam zachwycona paradami Andrzeja. Wspominamy mecz Bytovii Bytów z GKS Katowice. Andrzej strzelił wówczas nawet bramkę dla Bytovii. Niestety obie drużyny spadły z I ligi. Dużo radości dał też mecz Bytovii z Pogonią Szczecin w Pucharze Polski. To był ważny mecz, bo Bytovia wygrała to spotkanie po rzutach karnych. Mój mąż nie jest specjalistą od tego elementu. Jakoś nie ma intuicji. Wtedy Andrzej bronił „jak nigdy” i awansowali do kolejnej rundy. Stałam wtedy za bramką, dokładnie za nim, ściskałam kciuki i „próbowałam go nakierować, żeby się rzucił we właściwą stronę”. Ale tych akcji, meczów było tyle, że trudno zapamiętać ten najważniejszy.
– Jak się mieszka w Elblągu?
– Patrząc z perspektywy „zwykłego” człowieka, to fajnie. Z „perspektywy” lekkoatlety pojawiają się już minusy. Głównym problemem jest brak miejsc do treningu. Jesienią i zimą korzystamy z bardzo uroczej Bażantarni. Biegamy z mężem i psem. Gorzej ze stadionem, musimy wyjeżdżać do Pasłęka. Po cichu liczymy, że coś się zmieni i w przyszłości powstanie stadion lekkoatletyczny w Elblągu. Ale jeżeli chodzi o zwyczajne mieszkanie, to jest dobrze. Mieszkamy na Starym Mieście, mamy wszędzie blisko, wszystko „pod nosem”. To spokojne miasto, ale też nie potrzeba nam nie wiadomo jakich rozrywek. Mogłabym tu mieszkać na co dzień.
– Kto zostaje z psem, jak Pani jest na zgrupowaniu, a mąż ma mecz wyjazdowy?
– Carlos jest elbląskim celebrytą. Znają go wszyscy. Na spacerze najpierw witają się z nim, my jesteśmy po nim w kolejce. Kiedy Andrzej ma mecz wyjazdowy, to Carlos zostaje u naszej przyjaciółki. Też ma mopsa, więc Carlos ma towarzystwo. W odwodzie pozostaje moja mama, albo brat.
– Co jest potrzebne do rozwoju lekkiej atletyki w Elblągu? Infrastruktura jest taka jaka jest. Sekcji seniorskiej nie ma.
– Przykre to bardzo. Jest Kacper Lewalski, wychowanek Truso. Jeżeli nie będzie infrastruktury, to nie będzie seniorów. Na stadionie przy ul. Saperów, który ma około 330 metrów można prowadzić treningi dla dzieci ze szkół podstawowych. I wiem, że takie treningi się odbywają. Seniorzy mają już bardzo specjalistyczne treningi i stadion pełnowymiarowy z dobrą nawierzchnią jest absolutnym minimum. Żeby zostać, musimy mieć gdzie trenować. Kolejna sprawa to trenerzy, którzy wyszkolą tych seniorów. To są naczynia połączone.
– A jaka jest recepta na sukces? Praca, praca, praca, dwa paznokcie talentu, szczęście...
– W sporcie ten łut szczęścia jest potrzebny. Są rzeczy niezależne od nas. Można zrobić ogromną pracę, a np. nie trafimy na dobrą serię w biegach, na przeciwnika, na dobry dzień. I nie pójdzie tak jak powinno. Zawodnik może mieć talent, ale trafi do miejsca, gdzie nie ma odpowiedniego trenera, odpowiednich warunków. Nie będzie miał na tyle albo charakteru, albo możliwości, żeby wyjechać i się rozwinąć. Też trzeba mieć szczęście i trafić na odpowiednie osoby.
- Dziękuję za rozmowę.