Kochani, prosto po szkole proszę do domu, bo dzisiaj mamy kolędę – powiedziałam do mojej nastoletniej córki i kilkuletniego syna, podając im śniadanie.
– Ale mamo, no... Umówiłam się dziś z dziewczynami – zaczęła marudzić wchodząca w okres buntu Ola – przecież chodzimy do kościoła i starczy. Tak samo tam nudno, jak i na tej kolędzie.
– Ale Oleńko, przecież…
– Mamo? – wkracza do rozmowy Mateusz – a po co w ogóle ta kolęda?
No to zaczynam tłumaczyć, że to taki zwyczaj, że tradycja, że to jak z przyjaciółmi, którzy się odwiedzają, by dowiedzieć się, co słychać, że to ważne, bo ksiądz znajduje czas tylko dla nas, ma okazję poznać nas bliżej. Przypominam, jak to co roku szykujemy biały obrus, Pismo Święte, krucyfiks, wodę święconą i kropidło, by ksiądz pobłogosławił nas i nasz dom na nowy rok i dlatego na przykład we Włoszech to wydarzenie nazywane jest błogosławieniem domów i rodzin. Próbuję przystępnie wytłumaczyć, że takie modlitewne spotkanie kolędowe stanowi wyznanie naszej wiary. Przypominam, jak sympatycznie bywało na kolędach parę lat temu, gdy przychodził do nas znajomy ksiądz, by pobawić się z nimi i porozmawiać z nami. Zapewniam, że i w tym roku, mimo iż to nowa parafia i ksiądz nieznany jeszcze, będzie sympatycznie.
Dzieci patrzą ma mnie bez przekonania, ale ostatecznie Ola stwierdza na odczepnego: – Ok. Najwyżej dziewczyny trochę poczekają.
A Mati wydaje się nawet przekonany.
Po południu wspólnie przygotowujemy mieszkanie do kolędy i czekamy. Dzieci, choć może nieszczególnie szczęśliwe, jednak podekscytowane i nieco nerwowe. Wreszcie jest. Dzwonek do drzwi. Wchodzi ksiądz, odsyłając ministranta. Po zdawkowym „Szczęść Boże” rozpoczyna „Ojcze Nasz...”. No to dołączamy się do modlitwy, ale spoglądam na księdza, a ten, modląc się, strzela oczami po mieszkaniu, głowa mu chodzi dookoła, na nas też łypie raz i drugi. Po modlitwie siada i pyta o „godność”, to się przedstawiamy, próbuję coś opowiadać o sobie, o nas, ale ucina to szybko, skupiając się na wypełnianiu karty. Po czym nastaje cisza. Cisza trwa. Proponuję więc herbatę, próbuję jakoś zagadać, ale bezskutecznie. Po chwili ksiądz, nie podejmując żadnego z wymienionych przeze mnie tematów, zwraca się do dzieci:
– Do szkoły chodzicie?
– Tak. Ja do… – odpowiada Mateusz, ale niedane mu jest dokończyć, bo ksiądz na to:
– Aha, to dobrze. Zeszyty są?
– Mój zostawiłam katechecie do sprawdzenia, bo… – odpowiada Ola
– Ach to dobrze – przerywa jej ksiądz. – No…, to ładnie. Do kościółka blisko macie.
– To prawda, choć czasami…
– No. To dobrze.
– Hm… no tak.
Znów nastała długa cisza, po czym ksiądz: – To co? Czego wam życzyć?
– Zdrowia – ja mu na to – bo przypałętała się do nas bardzo poważna choroba… – podejmuję ostatnią próbę otwarcia się na jakiś dialog.
– Ach. No. To życzę zdrowia. Szczęść Boże. Idę, bo jeszcze wiele mieszkań przede mną. Aaa, no. Dziękuję (chowając kopertę do teczki).
Tak właśnie wyglądała kolęda w naszym domu. Trwała 4 (słownie: cztery) minuty. Zamknęłam za księdzem drzwi, odwróciłam się i zobaczyłam moje dzieci, siedzące nieruchomo przy „kolędowym” stole i patrzące na mnie wzrokiem, pod którym umiałam wydusić z siebie tylko: Przepraszam.
„Do kościółka” nam chyba coraz dalej, choć tak blisko, bo przyszedł pasterz dusz naszych i zostawił je bardziej pustymi, niźli zastał.
– Ale Oleńko, przecież…
– Mamo? – wkracza do rozmowy Mateusz – a po co w ogóle ta kolęda?
No to zaczynam tłumaczyć, że to taki zwyczaj, że tradycja, że to jak z przyjaciółmi, którzy się odwiedzają, by dowiedzieć się, co słychać, że to ważne, bo ksiądz znajduje czas tylko dla nas, ma okazję poznać nas bliżej. Przypominam, jak to co roku szykujemy biały obrus, Pismo Święte, krucyfiks, wodę święconą i kropidło, by ksiądz pobłogosławił nas i nasz dom na nowy rok i dlatego na przykład we Włoszech to wydarzenie nazywane jest błogosławieniem domów i rodzin. Próbuję przystępnie wytłumaczyć, że takie modlitewne spotkanie kolędowe stanowi wyznanie naszej wiary. Przypominam, jak sympatycznie bywało na kolędach parę lat temu, gdy przychodził do nas znajomy ksiądz, by pobawić się z nimi i porozmawiać z nami. Zapewniam, że i w tym roku, mimo iż to nowa parafia i ksiądz nieznany jeszcze, będzie sympatycznie.
Dzieci patrzą ma mnie bez przekonania, ale ostatecznie Ola stwierdza na odczepnego: – Ok. Najwyżej dziewczyny trochę poczekają.
A Mati wydaje się nawet przekonany.
Po południu wspólnie przygotowujemy mieszkanie do kolędy i czekamy. Dzieci, choć może nieszczególnie szczęśliwe, jednak podekscytowane i nieco nerwowe. Wreszcie jest. Dzwonek do drzwi. Wchodzi ksiądz, odsyłając ministranta. Po zdawkowym „Szczęść Boże” rozpoczyna „Ojcze Nasz...”. No to dołączamy się do modlitwy, ale spoglądam na księdza, a ten, modląc się, strzela oczami po mieszkaniu, głowa mu chodzi dookoła, na nas też łypie raz i drugi. Po modlitwie siada i pyta o „godność”, to się przedstawiamy, próbuję coś opowiadać o sobie, o nas, ale ucina to szybko, skupiając się na wypełnianiu karty. Po czym nastaje cisza. Cisza trwa. Proponuję więc herbatę, próbuję jakoś zagadać, ale bezskutecznie. Po chwili ksiądz, nie podejmując żadnego z wymienionych przeze mnie tematów, zwraca się do dzieci:
– Do szkoły chodzicie?
– Tak. Ja do… – odpowiada Mateusz, ale niedane mu jest dokończyć, bo ksiądz na to:
– Aha, to dobrze. Zeszyty są?
– Mój zostawiłam katechecie do sprawdzenia, bo… – odpowiada Ola
– Ach to dobrze – przerywa jej ksiądz. – No…, to ładnie. Do kościółka blisko macie.
– To prawda, choć czasami…
– No. To dobrze.
– Hm… no tak.
Znów nastała długa cisza, po czym ksiądz: – To co? Czego wam życzyć?
– Zdrowia – ja mu na to – bo przypałętała się do nas bardzo poważna choroba… – podejmuję ostatnią próbę otwarcia się na jakiś dialog.
– Ach. No. To życzę zdrowia. Szczęść Boże. Idę, bo jeszcze wiele mieszkań przede mną. Aaa, no. Dziękuję (chowając kopertę do teczki).
Tak właśnie wyglądała kolęda w naszym domu. Trwała 4 (słownie: cztery) minuty. Zamknęłam za księdzem drzwi, odwróciłam się i zobaczyłam moje dzieci, siedzące nieruchomo przy „kolędowym” stole i patrzące na mnie wzrokiem, pod którym umiałam wydusić z siebie tylko: Przepraszam.
„Do kościółka” nam chyba coraz dalej, choć tak blisko, bo przyszedł pasterz dusz naszych i zostawił je bardziej pustymi, niźli zastał.