- Kiedyś też sądziłem, że hospicjum to miejsce, z którego się już nie wraca, że trafiają tu ludzie w bardzo złym stanie, którym nie można inaczej pomóc. Okazało się, że to nie jest tak. Są tu osoby takie, jak ja, które zachorowały, potrzebują pomocy i wsparcia. Hospicjum to nie jest ostatni przystanek. Jestem dowodem na to, że ludzie po raku dochodzą tu do zdrowia - mówi pan Jacek, któremu hospicjum pomogło w czasie choroby nowotworowej. Zobacz zdjęcia.
Idę do hospicjum. W czwartek, bo w czwartki są pobyty dzienne. Co o nich wiem? Na ten moment to, że od kilku lat funkcjonują jako jedna z form opieki nad chorymi pacjentami, będącymi na co dzień pod opieką domową. Wiem, że wizyty zaczynają się o godzinie 10 od mszy świętej dla chętnych. Wiem, że są spotkania, rozmowy, rehabilitacje, poczęstunek, gry, występy i różne aktywności. Wiem, że pacjenci są rankiem przywożeni i potem odwożeni do domów. Wiem też, że hospicjum chciałoby, aby pobyty dzienne funkcjonowały codziennie. To na razie jednak niemożliwe, bo oddział nie jest finansowany przez NFZ i utrzymuje się głównie z darowizn i odpisu podatku, a to nie wystarcza. Brak też wykwalifikowanego personelu.
W środku budynku natychmiast otula mnie ciepło. Pachnie też inaczej niż w szpitalach. Nie czuć środków dezynfekujących, jest po prostu czysto. I świątecznie, bo mimo że mamy styczeń, gdzieniegdzie wciąż są ozdoby oraz świecidełka.
Poznaję panią Annę Podhorodecką, menadżera marki hospicjum i członkinię zarządu stowarzyszenia oraz Wiesławę Pokropską, jego dyrektorkę i prezes stowarzyszenia. Obie panie witają mnie uśmiechem, wspólnie zastanawiamy się, jak pacjenci zareagują na moją wizytę i z kim uda mi się porozmawiać.
Pani dyrektor opowiada o początkach hospicjum, o tym, jak zaczynała jako wolontariuszka i o tym, jak ważne jest to dla niej miejsce. Gdy pytam, co jest dla niej największą motywacją, by przez tyle lat wykonywać tę ciężką pracę, jest widocznie zaskoczona.
- Bardzo się w tym odnalazłam i kontynuuję to, co zaczęłam. To po prostu moje miejsce - mówi nieśmiało, ale jakby to było coś oczywistego, nad czym nigdy nie musiała dłużej myśleć.
Czas na rozmowy z pacjentami. Z panią Anną Podhorodecką idziemy długim, jasnym korytarzem. Na drewnianych sztalugach stojących wzdłuż ściany, prezentowane są zdjęcia pacjentów z różnych zajęć, wydarzeń i aktywności. Opatrzone są hasłem „Hospicjum to też życie”.
Zatrzymujemy się przed salą. Przez okno w drzwiach widzę grono roześmianych pacjentów. Zza ściany dobiega głośna muzyka, słychać śpiewy. Jest zwykły czwartek, godzina 11, ale jak się okazuje, dla pacjentów pobytu dziennego to wystarczająca okazja do zabawy.
Hospicjum to nie jest ostatni przystanek
Podchodzi do mnie pan w średnim wieku, ubrany w błękitny sweter. Sprawia wrażenie zdrowego i pełnego energii, dlatego jestem zdziwiona, że jest jednym z pacjentów. Pan Jacek uśmiecha się, sprawia wrażenie zrelaksowanego, otwartego i sympatycznego. Jak długo korzysta z pomocy hospicjum i uczestniczy w pobytach dziennych? Pan Jacek wzdycha głęboko, pocierając dłońmi ramiona.
- Niedługo - odpowiada krótko. - We wrześniu miałem operację, czyli zacząłem tu przychodzić od października - dodaje, licząc na palcach ostatnie miesiące.
Powodem, dla którego pan Jacek miał operację, był zdiagnozowany w kwietniu zaawansowany i rzadki rak pęcherza, z którym w elbląskim szpitalu sobie nie radzono. Mój rozmówca miał wtedy 49 lat.
- Tak naprawdę to pani Pokropska pomogła mi załatwić szpital w Bydgoszczy, gdzie byłem operowany. Dzięki niej, nigdzie nie musiałem długo czekać na wizyty i badania. Byłem po takich lekach, że nie mogłem za bardzo jeździć autem, więc miałem zapewnioną opiekę domową i to naprawdę na wysokim poziomie - mówi otwarcie mężczyzna. - Na wsparcie całego hospicjum mogłem liczyć przed operacją i po niej. Wiem, co ludzie myślą o takich miejscach, że to tylko, przepraszam za użycie tego słowa, „umieralnia”. Ale to nieprawda. Kiedyś też sądziłem, że hospicjum to miejsce, z którego się już nie wraca, że trafiają tu ludzie w bardzo złym stanie, którym nie można inaczej pomóc. Okazało się, że to nie jest tak. Są tu osoby takie, jak ja, które zachorowały, potrzebują pomocy i wsparcia. Hospicjum to nie jest ostatni przystanek. Ja jestem dowodem na to, że ludzie po raku dochodzą tu do zdrowia - dodaje z pełnym przekonaniem i pewnością w głosie.
Pan Jacek wspomina też samą kilkugodzinną operację. Opowiada mi o swoim strachu, który mu wtedy towarzyszył, o lęku i późniejszych komplikacjach. Widzę, że nie jest to temat łatwy, ale mój rozmówca jest otwarty i dzieli się swoją historią.
- Na szczęście obyło się bez chemii, choć i bez niej jestem osłabiony. Chciałbym już porobić coś przy domu, ale niestety brak mi na to sił - przyznaje z westchnieniem.
Pan Jacek może i wygląda zdrowo, ale tak naprawdę wciąż dochodzi do siebie po operacji. Obecnie jest na świadczeniu rehabilitacyjnym.
- Mam nadzieję, że będę mógł wrócić do pracy, bo nie ma nic gorszego niż takie siedzenie w domu. Jestem ogrodnikiem, to praca fizyczna, w terenie, gdzie ciągle coś się robi, więc teraz taka stagnacja jest dla mnie trudna. Dlatego cieszę się, że jestem tu w czwartki. A zaczęło się w ogóle od tego, że po operacji miałem zakażenie i przyjeżdżałem tu na kroplówki. Wtedy wszyscy zaczęli mnie namawiać, żebym uczestniczył w czwartkowych spotkaniach, skoro i tak odwiedzam hospicjum. Postanowiłem spróbować. Powiedziałem sobie, że jeśli mi się spodoba, to będę przychodził, a jeśli nie, to nie, nic na siłę - opowiada beztrosko pan Jacek.
- Jak spędzacie tu czas?
- Rozmawiamy przy kawie, mamy zajęcia rehabilitacyjne, spotkania z psychologiem. Organizowane są czasem zabawy. Może brzmi to dość zwyczajnie, ale nam to dużo daje. Najważniejsze, że jest to taka odskocznia - pan Jacek milczy przez chwilę, po czym kontynuuje dość niechętnie, gestykulując przy tym rękoma. - Kiedy zostałem zdiagnozowany, dużo znajomych zaczęło mi współczuć i się nade mną litować. Często słyszałem, jaka to szkoda, że zachorowałem, że mnie to spotkało, bo jeszcze jestem młody, jeszcze tyle przede mną. A tutaj tego nie ma. Tutaj wszyscy jedziemy na tym samym wózku, przechodzimy przez to samo i nikt nie powtarza banałów - kończy już pewniej.
Brakuje odpowiednich słów
Pan Jacek sam przyznaje, że czasem ludziom, zarówno zdrowym, jak i chorym, brakuje odpowiednich słów. Zrozumienie jest ważne, a pacjenci hospicjum dostają je od personelu i od siebie nawzajem.
- Przez całe swoje życie nie chorowałem, nigdy nie byłem w szpitalu, więc jak dostałem diagnozę, nie wiedziałem, czego się spodziewać. Wszystko było nowe, obce i stresujące. Wcześniej też nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo potrzebna jest ta instytucja. Do tej pory, procent podatku oddawałem na pieski, bo uważałem, że ludzie zawsze dadzą sobie radę, a zwierzęta nie. Rozumiałem, że to przecież nie ich wina, że z jakiegoś powodu trafiły do schroniska. Teraz jednak widzę ogromne potrzeby ludzi w hospicjach i wiem, jak ważna jest każda pomoc, jak ważne jest to obecne 1,5% - mówi z przekonaniem pan Jacek, kiwając głową.
Skąd otrzymywał największe wsparcie podczas leczenia i teraz, po operacji?
- Z hospicjum - odpowiada bez chwili namysłu. - Gdy przez zakażenie miałem gorączkę, kto mi pomagał i załatwiał leki? Oczywiście pani Pokropska. Kroplówki czy wizyty domowe zapewniało mi właśnie hospicjum. Dlatego chciałbym powiedzieć ludziom, żeby się nie bali. Wiem, jakie hospicjum budzi skojarzenia, bo ja też wcześniej takie miałem, ale tutaj naprawdę można dojść do zdrowia. Opieka jest fantastyczna, a personel to anioły, takiej osoby jak pani Pokropska nie poznałem nigdy. To jest coś niesamowitego, ilu osobom ona pomogła - dopowiada zdecydowanie i z wdzięcznością w głosie.
- Boi się pan nawrotu choroby?
- Tak, jak chyba każdy. Ostatnie wyniki były bardzo dobre, nie mam żadnych przerzutów i oby tak zostało - mówi pan Jacek, ale w jego głosie wyczuć można lekkie zmartwienie. - Po operacji byłem bardzo osłabiony, nie mogłem chodzić, musiałem się tego uczyć na nowo. Nie chciałbym znów przez to przechodzić - dodaje nieco przygaszony.
Pytany o to, czy choroba go czegoś nauczyła, pan Jacek ponownie się rozluźnia. - Na pewno postrzegania pewnych rzeczy. Od czasu choroby żyję chwilą. Jestem tutaj, a co będzie jutro? Nie wiem, dlatego cieszę się tym, co mam. Wiem też, jak ważne są regularne i profilaktyczne badania. Teraz wszystkim powtarzam, by dwa razy do roku iść do lekarza. Jeśli chodzi o moje plany, to jak mówiłem, chciałbym wrócić do pracy jako ogrodnik, ale jeśli się nie uda, znajdę coś innego. Najważniejsze, by było zdrowie - mówi z błyskiem w oku.
Kończymy naszą rozmowę, a ja ponownie udaję się do sali, gdzie pacjenci wraz z wolontariuszami siedzą przy stole i rozmawiają. W środku wciąż gra muzyka. Kilku wolontariuszy śpiewa, panuje radosna atmosfera, niczym na festynie.
Nie chcemy być ciężarem
Bardzo szybko zgłaszają się trzy panie (dwie Zofie - dla ułatwienia jedną nazywam Zofią, drugą Zosią – i pani Teresa), chętne, by porozmawiać. Odprowadzane przez panią Podhorodecką idziemy do pokoju pełnego roślin. Towarzyszy nam jeden z dwóch kotów, które mieszkają na terenie hospicjum. Podobno kociaki cieszą się ogromną sympatią pacjentów i personelu.Pod jedną ze ścian stoi duże akwarium z kolorowymi rybkami, co bardzo podoba się kotu.
Pani Zofia korzysta z opieki dziennej hospicjum od dwóch, lat, pani Zosia – od wakacji, pani Teresa - od pół roku.
- Jesteśmy bardzo zadowolone. Ja nie chodziłam, a teraz stanęłam na nogi dzięki hospicjum. Wcześniej przyjeżdżały do mnie lekarki i pielęgniarki, bardzo pomagały. Naprawdę, jestem szczęśliwa i zadowolona - mówi pani Zosia łamiącym się głosem, a w jej oczach od razu pojawiają się łzy wzruszenia.
- W czwartki jest możliwość rehabilitacji, jeśli tylko ktoś ma siłę, może korzystać ze wszystkich sprzętów. Zostały zakupione nowe maszyny, które nam usprawniają życie. Przede wszystkim atmosfera jest cudowna - dodaje spokojnie pani Teresa. Ma bardzo miły i łagodny głos.
- Personel jest niesamowity. Pani psycholog, która się nami opiekuje, wszystkie pielęgniarki, pani dyrektor Pokropska, to naprawdę dobrzy ludzie - podkreśla z mocą pani Zofia.
- A my jesteśmy szczęśliwe, że możemy tu w czwartki przyjeżdżać - dodaje jej imienniczka. - Jeśli możemy, to wszystkie jesteśmy tu co tydzień.
- Tak, bo to dla nas taka odskocznia. Gdyby nie to, to siedziałybyśmy zamknięte w domach, a tak mamy różne zabawy, uczymy się też nowych rzeczy, jak na przykład robienia ozdób choinkowych - mówi pani Teresa, kiwając głową.
- Wszyscy dostaliśmy bogate paczki na święta, niektórym osobom przywieziono je do domu. To była ogromna niespodzianka - mówi radośniej pani Zosia, a po wcześniejszych łzach nie ma już śladu.
Pacjentki mówią jedna przez drugą, zachwalając hospicjum, personel i czwartkowe spotkania.
- Choroby nas bardzo rozłożyły, odebrały wiele sił, a hospicjum nam pomogło. Ludzie, którzy tu pracują czy przychodzą jako wolontariusze, to takie nasze anioły. Są tak uczynni i pomocni, zawsze uśmiechnięci i ciepli. Nie spodziewałam się, że będzie tu tak dobrze - oznajmia z pasją pani Zosia.
- Ja też, dlatego tyle zwlekałam z przyjściem. Nie wiedziałam, jak zostanę przyjęta. Teraz żałuję, że nie zdecydowałam się wcześniej - wyznaje pani Teresa. - Na szczęście namówiła mnie moja lekarka. Przekonała mnie, mimo że miałam obawy.
- Mnie do tego zachęciła pani psycholog - wtrąca pani Zofia.
Jej głos jest słabszy i nieco zachrypnięty. - Byłam po szóstej chemii, kiedy pani doktor w szpitalu zaproponowała, bym zaczęła przyjeżdżać do hospicjum. Zgodziłam się i od tamtej pory jestem dużo szczęśliwsza - oznajmia ciepło pani Zosia, uśmiechając się. - Poznałam tu nowe koleżanki, to od razu jest też raźniej.
Wwszystkie trzy panie wciąż zmagają się z nowotworami i poddawane są leczeniu.
- Nie myślimy o tym - mówi szybko pani Teresa.
- Nie myślimy - zgadza się z nią pani Zosia. - Przyjeżdżamy do hospicjum, rozmawiamy z innymi, a to nas zajmuje.
Moje rozmówczynie zgodnie przyznają, że hospicjum głównie pomaga im psychicznie i emocjonalnie.
- Zabiegi, takie jak masaże nóg, też są bardzo ważne - podkreśla dodatkowo pani Teresa. - Ćwiczę dużo w domu, bo raz w tygodniu to byłoby za mało, ale tu jest lepiej. Żałuję, że tyle się wzbraniałam przed przyjściem i zachęcam innych chorych, by dłużej nie czekali, bo naprawdę się im spodoba i będą mieli odskocznię od codzienności. Pacjenci są przemili, a opiekunowie to już w ogóle słoneczka.
- Tak, mamy tu grille, powitanie wiosny, święta, paczki, gramy w gry, śpiewamy… - wylicza pani Zofia. - Szkoda, że tylko raz w tygodniu możemy się spotykać, gdyby chociaż dwa razy można było, ach, jak byłoby fajnie! - dodaje z przejęciem, klaszcząc w dłonie.
- Nasze rodziny mają swoje życia, a my nie chcemy być dla nich ciężarem, chcemy być samodzielne. Tutaj możemy - mówi spokojnie pani Teresa.
- Moja córka często powtarza mi, żebym do hospicjum nie przychodziła, bo tutaj jeszcze bardziej zachoruję, ale ja jej mówię, że to moje życie i chcę wyjść trochę do ludzi, bo tego potrzebuję - wyznaje pani Zofia.
Marzenie o pomaganiu
Wracamy do reszty, ale ja chciałabym pomówić jeszcze z wolontariuszami. Wzrok pada na uśmiechniętą kobietę, która rozmawia z jednym z pacjentów, głaszcząc go czule po plecach. Bije od niej ciepło. Ma na imię Małgorzata, a wolontariuszką w hospicjum jest już od dwóch lat.
- Zostanie wolontariuszką to było zawsze moje marzenie - wyznaje otwarcie. - Ale całe życie pracowałam, potem urodził się mój wnusio i to jemu poświęcałam czas oraz uwagę. Jednak ta myśl, by tutaj, właśnie tutaj przychodzić, wciąż była. I w końcu się udało. Przychodzę tak często, jak mogę, praktycznie codziennie - mówi, śmiejąc się.
- Z czym wiąże się bycie wolontariuszem w hospicjum?
- W miarę możliwości robię wszystko. Uczestniczę w toaletach, ale pomagam też w prostszych czynnościach, jak w zaparzaniu napojów. Przede wszystkim dużo rozmawiam z pacjentami - odpowiada pani Małgorzata.
- Wiem, jak trudne musi być to doświadczenie. Co jest pani motywacją, by mimo wszystko to robić?
Pani Małgorzata wzdycha i odgarnia ciemne włosy z czoła.
- To bardzo trudne pytanie, nawet nie wiem, jak na nie odpowiedzieć. Ja po prostu tak bardzo chcę to robić, że nawet ten ból czy płacz, jak ktoś odchodzi, nie są w stanie mnie zniechęcić. Każdą śmierć strasznie przeżywam, ale i tak rano znów tu przychodzę - odpowiada wzruszona.
Pani Małgorzata bardzo ciepło wypowiada się o podopiecznych hospicjum, widzę, z jaką miłością do nich podchodzi.
Mija nas staruszka w czerwonym swetrze. Idzie powoli, a na jej widok pani Małgorzata ponownie się rozpromienia i zagaduje pacjentkę, chwaląc jej nową fryzurę.
- Ostatnie wyniki się pogorszyły, chciałyśmy poprawić jej humor, więc poprosiłyśmy jedną dziewczynę, co do nas przychodzi, żeby ją obcięła, bo jest fryzjerką - mówi mi pani Małgorzata, wtajemniczając w rozmowę.
- No i od razu lepiej się czuję - przyznaje kobieta. - Cały tydzień czekam na czwartek. Tu jest mój dom.
Jej słowa ponownie wzruszają panią Małgorzatę, więc na zakończenie pytam tylko, co udaje się jej wynieść z doświadczenia, jakim jest bycie wolontariuszem w hospicjum.
- Nauczyłam się tu miłości, dobroci, przyjaźni i okazywania serca, ale też dostawania tego wszystkiego. To naprawdę bezcenne rzeczy - mówi łamiącym się głosem i ze szklistymi oczami.
Jesteśmy wzruszone i w takim stanie zastaje nas pani Podhorodecka. Śmieje się z nas i kilka razy powtarza, że płaczemy, bo czujemy.
Jako obserwator, dużo tego dnia zobaczyłam, ale nie widziałam w tym miejscu śmierci, a jedynie miłość. Miłość personelu do pacjentów i miłość pacjentów do hospicjum. Czułam to podczas każdej z rozmów. Miłość, ciepło, wdzięczność, po prostu dobro.
Elbląskie Hospicjum można wesprzeć oddając 1,5 % podatku (KRS 0000246821).
Więcej o Hospicjum na: www.ehospicjum.pl oraz na profilu facebookowym.