Rozmowa z Januszem Majcherkiem, redaktorem naczelnym miesięcznika "Teatr", najważniejszego i najstarszego pisma poświęconego teatrowi
J.T.: Czas w teatrze mierzy się sezonami, a nie latami. Chciałabym jednak wrócić do roku ubiegłego. Jaki był on - dla teatru - według Pana?
J.M.: Miniony rok zdominowała poważna i rozległa dyskusja, jakiej dawno nie mieliśmy, dyskusja, jaka toczyła się wokół spektaklu "Oczyszczeni" według sztuki Sary Kane w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego.
Ze Stanisławą Celińską.
Ze Stanisławą Celińską, która za rolę w tym przedstawieniu otrzymała naszą nagrodę im. Zelwerowicza - za najlepszą rolę kobiecą. Spektakl wyprodukowany został przez trzy teatry - to nowy sposób organizacji przedstawień: warszawskie Rozmaitości, poznański Teatr Polski i wrocławski Teatr Współczesny. Jeśli chodzi o kształt teatralny, to nawet
najzacieklejsi wrogowie musieli przyznać, że to jest niesłychanej urody spektakl - w użyciu przestrzeni, świateł - co w polskim teatrze nie tak często się zdarza.
Warlikowski bardzo dba o kształt swoich spektakli.
To, co on podpatruje w Niemczech, często owocuje reżyserią światła, która w polskim teatrze nie ma tak wielkiej tradycji. U niego jest to osobna jakość artystyczna, ale też bardzo szczególnego typu aktorstwo wymagające wielkiej odwagi, pewnego przekraczania barier wstydu. Stanisława Celińska, aktorka o takich warunkach, jakie w tej chwili ma, nagle odważyła się przekroczyć i swoje warunki, i pewne granice swego aktorstwa, zdobyła się na akt niesłychanej odwagi, swego rodzaju ofiarności. Także i pozostali aktorzy na takie gesty się odważyli. To jest dziś dość rzadkie w teatrze - zespół skupiony wokół Warlikowskiego przechowuje wartości etyczne, moralne, z którymi gdzie indziej jest bardzo słabo. Jednak coś się takiego stało z naszymi aktorami, zwłaszcza jeśli ma się w pamięci niezwykle piękne zachowania i postawy np. z okresu stanu wojennego, gdzie pewien tradycyjny polski etos teatru został wykorzystany i przypomniany w walce o różne wartości i wolność tak zwaną; później, gdy ta wolność przyszła, okazało się, że ci szalenie zaangażowani w tamtym historycznym momencie artyści szybko przeszli na komercję, pościg za pieniądzem, dość tanią sławę z kolorowych okładek różnych szmatławych tygodników. To jest przykre, to już trwa kilka lat i obawiam się, że się nasila. Przykre, gdy np. aktor Teatru Narodowego, który powinien być takim arcywzorem, pokazuje się na okładce takiego kolorowego pisemka i opowiada o głupstwach. Tego jednak się już chyba nie da zwalczyć... I na tym tle postawa aktorów Warlikowskiego,
zaangażowanie w zawód i pewną etykę zawodową, godna jest najwyższego
szacunku.
Spektakl wywołał też ataki.
Zarzuty wzięły się z niesłychanie radykalnej problematyki utworu Kane. Twórczość Sary Kane zaliczana do nurtu tzw. nowego brutalizmu, stawia bardzo gwałtownie - i w sposób ostateczny -problemy graniczne człowieka, który nie może pogodzić się ze swoją tożsamością, także seksualną. To wizerunek ludzi, którzy pragną miłości, chcą kochać, a
jednocześnie są skazani na okrucieństwo kogoś, kto nie do końca wiadomo kim jest. Może jest to figura okrutnego Boga, okrutnego Kogoś, kto ma wpływ na życie ludzi, społeczeństw, historię świata. To bardzo okrutne przedstawienie,
żarliwe i wzruszające. Gdyby się w teatrze chciało ten tekst pokazać zgodnie z jego literą, na scenie lałaby się krew. Warlikowski przełożył to naturalistyczne okrucieństwo na niesłychanie poetycką, delikatną, umowną wizję.
Ta poezja u Sary Kane jest.
Oczywiście, ona jest przede wszystkim poetką.
Rok 2003 to dalszy ciąg dyskusji na temat nowej dramaturgii. Wciąż jednak częściej teatry sięgają po obcą twórczość.
To nie przypadek, że teatry, które o współczesności chcą mówić w sposób poważny, nie chcą wystawiać komercji, ale chcą dotykać tej żywej materii życia. Teatry: Współczesny w Szczecinie, Nowy w Poznaniu, Wybrzeże w Gdańsku - sięgają właśnie po dramaturgię powstałą w Anglii albo w Niemczech. Muszę jednak powiedzieć, że ostatni rok był wyraźną kontynuacją zjawiska, które cenię - powrotu na nasze sceny dramatu rosyjskiego. Co do naszych autorów - to stały temat narzekań. A jednak pojawiają się nowe nazwiska - np. Krzysztof Bizio czy Lidia Amejko - odkrycie minionego roku. To autorka, która ma bardzo szczególne, trudne zadanie - pisze sztuki z pogranicza filozofii, z elementami groteski. W ostatniej pt. "Nondum" chodzi o to, że życie nabiera sensu w momencie, w którym potrafimy opowiedzieć historię tego życia. To problem, czy ja wiem, z zakresu filozofii języka. Pojawia się też potrzeba, by na wzór angielski znaleźć sposób na promocję nowej polskiej dramaturgii.
Radom próbuje czegoś takiego organizując Festiwal Sztuk Odważnych.
Teatr radomski ogłosił konkurs, na który przyszła niezliczona ilość tekstów, z nich wybrano ileś do głośnych czytań i wystawienia. Podobnie próbuje robić wiele teatrów w kraju. To jest cenne. W Anglii wytworzył się z tego pewien obyczaj teatralny, który daje wgląd w to, co jest pisane i pozwala wyłowić co roku kilku nowych autorów, a to bardzo dużo. To ważne, bo jest o czym pisać. Rzeczywistość, która nas otacza jest trudna, pełna konfliktów, wymaga nazwania. Ona czeka na jakieś ujęcie dramaturgiczne - i myślę, że ono się pojawi.
Istnieje jednak i taka możliwość, że nie będzie miejsc, w których będą grane te sztuki. W ubiegłym roku padła bowiem propozycja ze strony ówczesnego ministra kultury Andrzeja Celińskiego, by część teatrów zlikwidować. Co Pan sądzi na ten temat?
Sprawa ciągnie się od roku 1991, kiedy minister Izabela Cywińska mówiła o rozwiązaniach, które sprowadzały się w skrócie do tego, że dobrzy powinni mieć dobrze i coraz lepiej, a słabi gorzej albo na tyle źle, żeby się w końcu wykruszyli. Kto wie, czy zaniechanie reformy wtedy nie spowodowało, że dziś jesteśmy w trudnym momencie. Niewątpliwie teatr jakiejś reformy wymaga. Tak naprawdę dziś są tylko trzy teatry państwowe: Narodowy w Warszawie, Stary w Krakowie i Teatr Wielki, pozostałe są samorządowe i są uwikłane - to słaba strona sytuacji - w jakieś lokalne układy partyjno-towarzyskie. Pewne naciski przedstawicieli rozmaitych ugrupowań powodują, że wielu dyrektorów teatrów musi dostosować swoją działalność do tych oczekiwań płynących od lokalnej władzy i to jest niedobre. Słowa ministra o likwidacji części teatrów padły w jednym z wywiadów i potem się z tego wycofał, a wkrótce przestał być ministrem kultury i - jak to się dzieje - wszelkie plany odeszły wraz z nim...
Jak Pan by widział kierunek reformy?
Są dwa modele w Europie, do których można by się przymierzać. Jeden to model francuski, gdzie jest kilka teatrów państwowych, dotowanych, potem jest kilkadziesiąt teatrów też w dużej części dotowanych, ale na poziomie departamentów, jest wreszcie ogromna ilość "możliwości teatralnych" - sal, w których zespół może się skrzyknąć, dostać jakieś pieniądze i grać. Pewna słabość tego systemu polega na tym, że tam jest jeden, może dwa teatry ze stałym zespołem, a wszystko inne to jest właśnie "skrzykiwanie się". Nie ma zespołów - i nie ma pewnej ciągłości - tego, co jest takie ważne w polskim teatrze. Jest też system niemiecki, który tak naprawdę polega na tym, że Niemcy są zamożni i mogą sobie pozwolić na dotowanie bardzo wielu teatrów. W każdym, niedużym nawet mieście, jest teatr ze stałym zespołem i taka niezwykła atmosfera przychylności właśnie państwa. Teatr jest uważany za wartość, którą należy chronić. To jest bardzo piękny pomysł, tylko cała tajemnica sprowadza się do tego, że my nie mamy tych pieniędzy, które mają
Niemcy. Wygląda na to, że pewne ruchy będą musiały zostać wykonane.
Zresztą, jak się ogląda to, co się dzieje poza dużymi ośrodkami, to trochę to zaczyna być fikcja. Gra się o 9 czy 10 rano bajki, wieczorem, dla dorosłych, teatr właściwie nie funkcjonuje. To bez sensu, bo demoralizuje aktorów i dla publiczności też nie jest żadną wartością. Z tymi fikcjami trzeba coś zrobić, choć pewnie będzie to bolało.
Sprawa "Teatru". W ubiegłym roku zdarzył się - niestety - nawet numer
potrójny.
I to niejeden nawet. Cóż, nasza sytuacja jest uzależniona od dobrej woli ministra kultury, który daje nam dotacje na wydawanie pisma. Nie kwestionuję dobrej woli, bo te dotacje przychodzą, tyle, że z powodów czysto biurokratycznych lub innych, przychodzą niekiedy tak, jak w ubiegłym roku, wyjątkowo dla nas nieszczęśliwym, w sierpniu, a do sierpnia jakoś trzeba było funkcjonować.
Przepływy finansowe to problem nie tylko "Teatru".
Oczywiście. Ale jest to ogromny problem dla redagowania pisma, bo strasznie trudno jest robić je na taką krótką metę, czyli w perspektywie miesiąca, dwóch czy trzech. Dobrze byłoby mieć poczucie jakiejś dłuższej perspektywy. W tym roku może będzie lepiej, bo budżet został przyjęty wyjątkowo wcześnie...
J.M.: Miniony rok zdominowała poważna i rozległa dyskusja, jakiej dawno nie mieliśmy, dyskusja, jaka toczyła się wokół spektaklu "Oczyszczeni" według sztuki Sary Kane w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego.
Ze Stanisławą Celińską.
Ze Stanisławą Celińską, która za rolę w tym przedstawieniu otrzymała naszą nagrodę im. Zelwerowicza - za najlepszą rolę kobiecą. Spektakl wyprodukowany został przez trzy teatry - to nowy sposób organizacji przedstawień: warszawskie Rozmaitości, poznański Teatr Polski i wrocławski Teatr Współczesny. Jeśli chodzi o kształt teatralny, to nawet
najzacieklejsi wrogowie musieli przyznać, że to jest niesłychanej urody spektakl - w użyciu przestrzeni, świateł - co w polskim teatrze nie tak często się zdarza.
Warlikowski bardzo dba o kształt swoich spektakli.
To, co on podpatruje w Niemczech, często owocuje reżyserią światła, która w polskim teatrze nie ma tak wielkiej tradycji. U niego jest to osobna jakość artystyczna, ale też bardzo szczególnego typu aktorstwo wymagające wielkiej odwagi, pewnego przekraczania barier wstydu. Stanisława Celińska, aktorka o takich warunkach, jakie w tej chwili ma, nagle odważyła się przekroczyć i swoje warunki, i pewne granice swego aktorstwa, zdobyła się na akt niesłychanej odwagi, swego rodzaju ofiarności. Także i pozostali aktorzy na takie gesty się odważyli. To jest dziś dość rzadkie w teatrze - zespół skupiony wokół Warlikowskiego przechowuje wartości etyczne, moralne, z którymi gdzie indziej jest bardzo słabo. Jednak coś się takiego stało z naszymi aktorami, zwłaszcza jeśli ma się w pamięci niezwykle piękne zachowania i postawy np. z okresu stanu wojennego, gdzie pewien tradycyjny polski etos teatru został wykorzystany i przypomniany w walce o różne wartości i wolność tak zwaną; później, gdy ta wolność przyszła, okazało się, że ci szalenie zaangażowani w tamtym historycznym momencie artyści szybko przeszli na komercję, pościg za pieniądzem, dość tanią sławę z kolorowych okładek różnych szmatławych tygodników. To jest przykre, to już trwa kilka lat i obawiam się, że się nasila. Przykre, gdy np. aktor Teatru Narodowego, który powinien być takim arcywzorem, pokazuje się na okładce takiego kolorowego pisemka i opowiada o głupstwach. Tego jednak się już chyba nie da zwalczyć... I na tym tle postawa aktorów Warlikowskiego,
zaangażowanie w zawód i pewną etykę zawodową, godna jest najwyższego
szacunku.
Spektakl wywołał też ataki.
Zarzuty wzięły się z niesłychanie radykalnej problematyki utworu Kane. Twórczość Sary Kane zaliczana do nurtu tzw. nowego brutalizmu, stawia bardzo gwałtownie - i w sposób ostateczny -problemy graniczne człowieka, który nie może pogodzić się ze swoją tożsamością, także seksualną. To wizerunek ludzi, którzy pragną miłości, chcą kochać, a
jednocześnie są skazani na okrucieństwo kogoś, kto nie do końca wiadomo kim jest. Może jest to figura okrutnego Boga, okrutnego Kogoś, kto ma wpływ na życie ludzi, społeczeństw, historię świata. To bardzo okrutne przedstawienie,
żarliwe i wzruszające. Gdyby się w teatrze chciało ten tekst pokazać zgodnie z jego literą, na scenie lałaby się krew. Warlikowski przełożył to naturalistyczne okrucieństwo na niesłychanie poetycką, delikatną, umowną wizję.
Ta poezja u Sary Kane jest.
Oczywiście, ona jest przede wszystkim poetką.
Rok 2003 to dalszy ciąg dyskusji na temat nowej dramaturgii. Wciąż jednak częściej teatry sięgają po obcą twórczość.
To nie przypadek, że teatry, które o współczesności chcą mówić w sposób poważny, nie chcą wystawiać komercji, ale chcą dotykać tej żywej materii życia. Teatry: Współczesny w Szczecinie, Nowy w Poznaniu, Wybrzeże w Gdańsku - sięgają właśnie po dramaturgię powstałą w Anglii albo w Niemczech. Muszę jednak powiedzieć, że ostatni rok był wyraźną kontynuacją zjawiska, które cenię - powrotu na nasze sceny dramatu rosyjskiego. Co do naszych autorów - to stały temat narzekań. A jednak pojawiają się nowe nazwiska - np. Krzysztof Bizio czy Lidia Amejko - odkrycie minionego roku. To autorka, która ma bardzo szczególne, trudne zadanie - pisze sztuki z pogranicza filozofii, z elementami groteski. W ostatniej pt. "Nondum" chodzi o to, że życie nabiera sensu w momencie, w którym potrafimy opowiedzieć historię tego życia. To problem, czy ja wiem, z zakresu filozofii języka. Pojawia się też potrzeba, by na wzór angielski znaleźć sposób na promocję nowej polskiej dramaturgii.
Radom próbuje czegoś takiego organizując Festiwal Sztuk Odważnych.
Teatr radomski ogłosił konkurs, na który przyszła niezliczona ilość tekstów, z nich wybrano ileś do głośnych czytań i wystawienia. Podobnie próbuje robić wiele teatrów w kraju. To jest cenne. W Anglii wytworzył się z tego pewien obyczaj teatralny, który daje wgląd w to, co jest pisane i pozwala wyłowić co roku kilku nowych autorów, a to bardzo dużo. To ważne, bo jest o czym pisać. Rzeczywistość, która nas otacza jest trudna, pełna konfliktów, wymaga nazwania. Ona czeka na jakieś ujęcie dramaturgiczne - i myślę, że ono się pojawi.
Istnieje jednak i taka możliwość, że nie będzie miejsc, w których będą grane te sztuki. W ubiegłym roku padła bowiem propozycja ze strony ówczesnego ministra kultury Andrzeja Celińskiego, by część teatrów zlikwidować. Co Pan sądzi na ten temat?
Sprawa ciągnie się od roku 1991, kiedy minister Izabela Cywińska mówiła o rozwiązaniach, które sprowadzały się w skrócie do tego, że dobrzy powinni mieć dobrze i coraz lepiej, a słabi gorzej albo na tyle źle, żeby się w końcu wykruszyli. Kto wie, czy zaniechanie reformy wtedy nie spowodowało, że dziś jesteśmy w trudnym momencie. Niewątpliwie teatr jakiejś reformy wymaga. Tak naprawdę dziś są tylko trzy teatry państwowe: Narodowy w Warszawie, Stary w Krakowie i Teatr Wielki, pozostałe są samorządowe i są uwikłane - to słaba strona sytuacji - w jakieś lokalne układy partyjno-towarzyskie. Pewne naciski przedstawicieli rozmaitych ugrupowań powodują, że wielu dyrektorów teatrów musi dostosować swoją działalność do tych oczekiwań płynących od lokalnej władzy i to jest niedobre. Słowa ministra o likwidacji części teatrów padły w jednym z wywiadów i potem się z tego wycofał, a wkrótce przestał być ministrem kultury i - jak to się dzieje - wszelkie plany odeszły wraz z nim...
Jak Pan by widział kierunek reformy?
Są dwa modele w Europie, do których można by się przymierzać. Jeden to model francuski, gdzie jest kilka teatrów państwowych, dotowanych, potem jest kilkadziesiąt teatrów też w dużej części dotowanych, ale na poziomie departamentów, jest wreszcie ogromna ilość "możliwości teatralnych" - sal, w których zespół może się skrzyknąć, dostać jakieś pieniądze i grać. Pewna słabość tego systemu polega na tym, że tam jest jeden, może dwa teatry ze stałym zespołem, a wszystko inne to jest właśnie "skrzykiwanie się". Nie ma zespołów - i nie ma pewnej ciągłości - tego, co jest takie ważne w polskim teatrze. Jest też system niemiecki, który tak naprawdę polega na tym, że Niemcy są zamożni i mogą sobie pozwolić na dotowanie bardzo wielu teatrów. W każdym, niedużym nawet mieście, jest teatr ze stałym zespołem i taka niezwykła atmosfera przychylności właśnie państwa. Teatr jest uważany za wartość, którą należy chronić. To jest bardzo piękny pomysł, tylko cała tajemnica sprowadza się do tego, że my nie mamy tych pieniędzy, które mają
Niemcy. Wygląda na to, że pewne ruchy będą musiały zostać wykonane.
Zresztą, jak się ogląda to, co się dzieje poza dużymi ośrodkami, to trochę to zaczyna być fikcja. Gra się o 9 czy 10 rano bajki, wieczorem, dla dorosłych, teatr właściwie nie funkcjonuje. To bez sensu, bo demoralizuje aktorów i dla publiczności też nie jest żadną wartością. Z tymi fikcjami trzeba coś zrobić, choć pewnie będzie to bolało.
Sprawa "Teatru". W ubiegłym roku zdarzył się - niestety - nawet numer
potrójny.
I to niejeden nawet. Cóż, nasza sytuacja jest uzależniona od dobrej woli ministra kultury, który daje nam dotacje na wydawanie pisma. Nie kwestionuję dobrej woli, bo te dotacje przychodzą, tyle, że z powodów czysto biurokratycznych lub innych, przychodzą niekiedy tak, jak w ubiegłym roku, wyjątkowo dla nas nieszczęśliwym, w sierpniu, a do sierpnia jakoś trzeba było funkcjonować.
Przepływy finansowe to problem nie tylko "Teatru".
Oczywiście. Ale jest to ogromny problem dla redagowania pisma, bo strasznie trudno jest robić je na taką krótką metę, czyli w perspektywie miesiąca, dwóch czy trzech. Dobrze byłoby mieć poczucie jakiejś dłuższej perspektywy. W tym roku może będzie lepiej, bo budżet został przyjęty wyjątkowo wcześnie...
rozmawiała Joanna Torsh