W Bibliotece Elbląskiej odbyło się spotkanie z dziennikarskimi gwiazdami tygodnika Polityka.
Na spotkanie zorganizowane przez Bibliotekę Elbląską przybyli znakomici dziennikarze “Polityki” z redaktorem naczelnym, Jerzym Baczyńskim na czele. Spotkanie trwało dwie godziny. Do wypełnionej po brzegi sali, zza prezydialnego stołu zaproszeni goście przez pierwszą połowę spotkania opowiadali z pamięci fragmenty swoich tekstów. Redaktor Baczyński nie bez racji zauważył, że jego koledzy przypominają w tym momencie objazdową trupę teatralną i była to jedna z ciekawszych refleksji tego wieczoru.
Rzucony następnie pomysł stworzenia kabaretu w tym samym składzie, wydaje się być z góry skazany na niepowodzenie, albowiem po sali niebezpiecznie wiało nudą. Szczęśliwie nastąpiła druga godzina, w której czterem czy pięciu co bardziej zdeterminowanym uczestnikom udało się dopaść mikrofonu i wygłosić z reguły długie i pokrętne wypowiedzi. W założeniu miały być one pytaniami, a w rzeczywistości były rozpaczliwym oczekiwaniem na potwierdzenie przez stołecznych redaktorów własnych tez na tematy różne i nierzadko zajmujące - od lokalnego życia kulturalnego poczynając, a na walce cywilizacji Wschodu z Zachodem kończąc. Tym razem powiało grozą za prezydialnym stołem.
Na szczęście starzy wyjadacze pominęli litościwym milczeniem co bardziej mętne kwestie, rzucając w odpowiedzi nieco już przerzedzonej publice kilka mniej lub bardziej banalnych prawd. Po upływie zakontraktowanego czasu goście z Warszawy karnie opuścili stół prezydialny, pociągając za sobą oszołomioną twórczą dyskusją publiczność.
Wszczęty na sali rumor zagłuszył rozpoczęty właśnie, jedyny jak się wydaje wartościowy punkt programu, tzn. występ młodej śpiewaczki o bardzo interesującym głosie. Wychodząc z budynku Biblioteki otarłem się jeszcze o performance teatru ulicznego z Torunia, który za pomocą szczudeł i kiepsko palącego się koła usiłował przekazać ludzkości jakieś głębokie przesłanie. Nie dociekałem już jakie, gdyż w głowie pęczniało mi pytanie, czy aby formuła takich spotkań pod dumną nazwą Salonu Polityki ma jakikolwiek sens.
Rozumiem motywy panów żurnalistów z “Polityki”, którzy przeprowadzili darmową akcję promocyjną swojego tygodnika, podnosząc o kilkaset procent sprzedaż najnowszego numeru w Elblągu i okolicy. Natomiast trudno mi było doszukać się jakichś korzyści po stronie słuchaczy. Dyskusja była żadna, no bo i w konwencji spotkania w wiejskiej klubokawiarni niemożliwa do sensownego przeprowadzenia, a z poglądami Żakowskiego czy Mroziewicza wolę zapoznawać się we własnym salonie, trzymając w ręku swój ulubiony od paru dziesięcioleci tygodnik.
Obawiam się, że ze spotkania przy ul. Św. Ducha można było wynieść wyłącznie próżną satysfakcję z otarcia się o wielki świat postaci znanych ze ekranu telewizora. Paradoksalnie Salon Polityki był sam w sobie odpowiedzią na jedno z pytań-zarzutów zadanych redaktorowi Pęczakowi - dlaczego tak mało Polityka pisze o życiu kulturalnym w miastach takich jak Elbląg? Ja mogę spokojnie powiedzieć to, czego redaktorowi nie wypadało - dlatego, że o wydarzeniach tej rangi, co Salon, pisać "czegóś" głupio.
Rzucony następnie pomysł stworzenia kabaretu w tym samym składzie, wydaje się być z góry skazany na niepowodzenie, albowiem po sali niebezpiecznie wiało nudą. Szczęśliwie nastąpiła druga godzina, w której czterem czy pięciu co bardziej zdeterminowanym uczestnikom udało się dopaść mikrofonu i wygłosić z reguły długie i pokrętne wypowiedzi. W założeniu miały być one pytaniami, a w rzeczywistości były rozpaczliwym oczekiwaniem na potwierdzenie przez stołecznych redaktorów własnych tez na tematy różne i nierzadko zajmujące - od lokalnego życia kulturalnego poczynając, a na walce cywilizacji Wschodu z Zachodem kończąc. Tym razem powiało grozą za prezydialnym stołem.
Na szczęście starzy wyjadacze pominęli litościwym milczeniem co bardziej mętne kwestie, rzucając w odpowiedzi nieco już przerzedzonej publice kilka mniej lub bardziej banalnych prawd. Po upływie zakontraktowanego czasu goście z Warszawy karnie opuścili stół prezydialny, pociągając za sobą oszołomioną twórczą dyskusją publiczność.
Wszczęty na sali rumor zagłuszył rozpoczęty właśnie, jedyny jak się wydaje wartościowy punkt programu, tzn. występ młodej śpiewaczki o bardzo interesującym głosie. Wychodząc z budynku Biblioteki otarłem się jeszcze o performance teatru ulicznego z Torunia, który za pomocą szczudeł i kiepsko palącego się koła usiłował przekazać ludzkości jakieś głębokie przesłanie. Nie dociekałem już jakie, gdyż w głowie pęczniało mi pytanie, czy aby formuła takich spotkań pod dumną nazwą Salonu Polityki ma jakikolwiek sens.
Rozumiem motywy panów żurnalistów z “Polityki”, którzy przeprowadzili darmową akcję promocyjną swojego tygodnika, podnosząc o kilkaset procent sprzedaż najnowszego numeru w Elblągu i okolicy. Natomiast trudno mi było doszukać się jakichś korzyści po stronie słuchaczy. Dyskusja była żadna, no bo i w konwencji spotkania w wiejskiej klubokawiarni niemożliwa do sensownego przeprowadzenia, a z poglądami Żakowskiego czy Mroziewicza wolę zapoznawać się we własnym salonie, trzymając w ręku swój ulubiony od paru dziesięcioleci tygodnik.
Obawiam się, że ze spotkania przy ul. Św. Ducha można było wynieść wyłącznie próżną satysfakcję z otarcia się o wielki świat postaci znanych ze ekranu telewizora. Paradoksalnie Salon Polityki był sam w sobie odpowiedzią na jedno z pytań-zarzutów zadanych redaktorowi Pęczakowi - dlaczego tak mało Polityka pisze o życiu kulturalnym w miastach takich jak Elbląg? Ja mogę spokojnie powiedzieć to, czego redaktorowi nie wypadało - dlatego, że o wydarzeniach tej rangi, co Salon, pisać "czegóś" głupio.